Stany Zjednoczone i państwa Europy Zachodniej chciałyby odsunąć Kadafiego od władzy. Mają jednak jeden problem. Nie wiedzą jak to zrobić.
W teorii interwencja zbrojna w Libii miała służyć wprowadzeniu strefy zakazu lotów nad Libią, a poza tym amerykańskie, brytyjskie, włoskie, francuskie i kanadyjskie myśliwce miały bronić ludności cywilnej przed represjami ze strony sił Kadafiego. W praktyce – z każdym dniem powiększa się liczba państw, które chcą dokonać w Libii zmiany reżimu, a interwencję traktują jako działania zmierzające do odsunięcia Kadafiego od władzy. O ile pierwotnie tylko Francja uznawała rebeliantów za legalnych przedstawicieli Libii, dziś liczba państw delegitymizujących władzę Kadafiego jest już dłuższa – znalazły się na niej także Włochy i Katar, a brytyjscy dyplomaci pojechali do Bengazi rozmawiać z rebeliantami. Koalicja międzynarodowa nie działa już jako neutralny rozjemca – jej siły wyraźnie zaangażowały się po stronie rebeliantów. Z najnowszych informacji wynika, że państwa Zachodu zaczęły nawet dostarczać broń przeciwnikom Kadafiego. Tylko czy to aby na pewno jest zgodne z duchem rezolucji ONZ nr 1973 od której to wszystko się zaczęło?
Wśród decydentów wciąż nie ma zgody na temat tego w jakim stopniu angażować się w zakulisowe działania. To jeden z najpoważniejszych, obok niejasnych celów i ciągłego braku jednolitego dowództwa, problemów tej operacji. Wszyscy pamiętają, że dozbrajanie rebeliantów czasem źle się kończy – vide casus sowiecko-afgańskiej wojny z lat osiemdziesiątych. Ówcześni „bojownicy o wolność" walczący z Armią Czerwoną a uzbrojeni przez Zachód teraz walczą z koalicją międzynarodową pod wodzą Stanów Zjednoczonych. Podobnie zakończyło się wspieranie w okresie zimnej wojny Iranu oraz Iraku. Teraz scenariusz taki mógłby się powtórzyć, bo kto zagwarantuje, że w wyniku dozbrajania Libijczyków do władzy nie dojdą ekstremiści? Al-Kaida ma w tym regionie silne wpływy i takiego scenariusza wykluczyć nie można. Zachód wciąż nie wie do końca kim są rebelianci, kto nimi dowodzi i jakie mają cele. Francuscy oficerowie już stwierdzili, że pomylono się w ocenie ich potencjału i zdolności bojowych. A co jeśli Zachód myli się także w kwestii ich motywacji?
Były doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Baracka Obamy, generał James Jones, stwierdził otwarcie, że Amerykanom w Libii ciągle brakuje jasnych celów i przejrzystości sytuacji. Także i on stoi na stanowisku, że najpierw należy dowiedzieć się z kim mamy do czynienia, a dopiero później rozmawiać o dostawach broni. Inaczej lekarstwo może się okazać groźniejsze od choroby.
Wśród decydentów wciąż nie ma zgody na temat tego w jakim stopniu angażować się w zakulisowe działania. To jeden z najpoważniejszych, obok niejasnych celów i ciągłego braku jednolitego dowództwa, problemów tej operacji. Wszyscy pamiętają, że dozbrajanie rebeliantów czasem źle się kończy – vide casus sowiecko-afgańskiej wojny z lat osiemdziesiątych. Ówcześni „bojownicy o wolność" walczący z Armią Czerwoną a uzbrojeni przez Zachód teraz walczą z koalicją międzynarodową pod wodzą Stanów Zjednoczonych. Podobnie zakończyło się wspieranie w okresie zimnej wojny Iranu oraz Iraku. Teraz scenariusz taki mógłby się powtórzyć, bo kto zagwarantuje, że w wyniku dozbrajania Libijczyków do władzy nie dojdą ekstremiści? Al-Kaida ma w tym regionie silne wpływy i takiego scenariusza wykluczyć nie można. Zachód wciąż nie wie do końca kim są rebelianci, kto nimi dowodzi i jakie mają cele. Francuscy oficerowie już stwierdzili, że pomylono się w ocenie ich potencjału i zdolności bojowych. A co jeśli Zachód myli się także w kwestii ich motywacji?
Były doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Baracka Obamy, generał James Jones, stwierdził otwarcie, że Amerykanom w Libii ciągle brakuje jasnych celów i przejrzystości sytuacji. Także i on stoi na stanowisku, że najpierw należy dowiedzieć się z kim mamy do czynienia, a dopiero później rozmawiać o dostawach broni. Inaczej lekarstwo może się okazać groźniejsze od choroby.