Rosja z jednej strony deklaruje gotowość do współpracy z Europą Zachodnią, a jednocześnie świadomie prowokuje Zachód demonstracyjnymi lotami bombowców.
Obserwując ostatnie poczynania Moskwy można mieć wrażenie déjà vu – czyżby miały powrócić czasy zimnej wojny? Rosjanie zaczęli bowiem działać jak za czasów sowieckich – i tak jak za najlepszych czasów ZSRR wysyłają swoje bombowce strategiczne nad obszar Europy Zachodniej wywołując zaniepokojenie NATO. A trzeba przyznać, że jest się czego obawiać - potężne Tu-95 o imponującym zasięgu 15 tysięcy kilometrów mogą przewozić na swoim pokładzie broń nuklearną. Przywrócenie zawieszonych w 1992 roku regularnych lotów patrolowych z tego rodzaju uzbrojeniem Władimir Putin ogłosił publicznie w 2007 roku. Przekonywał wówczas, że loty takie będą realizowane u granic państw zagrażających bezpieczeństwu rosyjskiemu.
Gdyby potraktować słowa Putina poważnie, należałoby stwierdzić, że Rosji zagrażają dziś… Holendrzy. I nie chodzi wcale o pojedynczy, przypadkowy incydent, ale o całą serię zamierzonych działań. Kilka dni temu bombowce Tu-95 zostały przechwycone nad holenderską przestrzenią powietrzną. Po raz kolejny – bo w 2011 roku Holendrzy musieli już trzykrotnie „wypraszać" ze swojego nieba rosyjskie samoloty. W czerwcu, kiedy Tu-95 naruszyły holenderską strefę działania w ramach obszaru NATO, centrum kontroli lotów w bazie lotniczej Nieuw Milligen niezwłocznie wysłało na miejsce incydentu odrzutowce, które miały dokonać identyfikacji statków powietrznych, a następnie eskortować rosyjskie bombowce przez holenderską strefę dozoru. Do podobnych incydentów dochodziło już wcześniej, choćby w listopadzie 2010 roku, a także w styczniu i marcu tego roku. Rosyjskie bombowce pojawiają się również nad USA i Kanadą.
Znamienne jest, że loty odbywają się według starych, zimnowojennych tras. W tamtym czasie nieprzyjacielem Rosji było NATO, ale dziś czasy ponoć się zmieniły. Moskwa deklaruje wolę współpracy i przyjaźń. Skoro tak, to czy wysyłanie uzbrojonych bombowców nad „zaprzyjaźnione kraje" należy traktować jako specyficzny sposób okazywania sympatii przez Rosjan? Jak pogodzić wysyłanie Tu-95 w natowską przestrzeń powietrzną z kategorycznymi protestami Moskwy formułowanymi w sytuacji, gdy Polska chce rozmieścić na swoim terytorium rakiety systemu Patriot lub Aegis BMD? Najwyraźniej co wolno Moskwie, tego nie wolno Europie. Innymi słowy, w odczuciu Moskwy rosyjskie bombowce nad strefą działań NATO to gest przyjaźni, ale już rakiety obronne w Polsce to wrogość i prowokacja. Tak musi to przynajmniej wyglądać z perspektywy Kremla.
Jeżeli Rosjanie muszą wykonywać długie loty strategiczne (a, przyznajmy, z ich perspektywy jest to jak najbardziej zrozumiałe – muszą szkolić załogi i utrzymywać ich poziom) to czemu nie robią tego na obszarze swojego państwa? Tak się składa, że w Rosji – największym państwie świata – nie brakuje przestrzeni powietrznej do prowadzenia ćwiczeń. No tak, ale wtedy nie można byłoby prowadzić – za pomocą bombowców Tu-95 - neoimperialnej polityki i pokazywać niedźwiedziego pazura. A przecież o to w tym wszystkim chodzi.
Gdyby potraktować słowa Putina poważnie, należałoby stwierdzić, że Rosji zagrażają dziś… Holendrzy. I nie chodzi wcale o pojedynczy, przypadkowy incydent, ale o całą serię zamierzonych działań. Kilka dni temu bombowce Tu-95 zostały przechwycone nad holenderską przestrzenią powietrzną. Po raz kolejny – bo w 2011 roku Holendrzy musieli już trzykrotnie „wypraszać" ze swojego nieba rosyjskie samoloty. W czerwcu, kiedy Tu-95 naruszyły holenderską strefę działania w ramach obszaru NATO, centrum kontroli lotów w bazie lotniczej Nieuw Milligen niezwłocznie wysłało na miejsce incydentu odrzutowce, które miały dokonać identyfikacji statków powietrznych, a następnie eskortować rosyjskie bombowce przez holenderską strefę dozoru. Do podobnych incydentów dochodziło już wcześniej, choćby w listopadzie 2010 roku, a także w styczniu i marcu tego roku. Rosyjskie bombowce pojawiają się również nad USA i Kanadą.
Znamienne jest, że loty odbywają się według starych, zimnowojennych tras. W tamtym czasie nieprzyjacielem Rosji było NATO, ale dziś czasy ponoć się zmieniły. Moskwa deklaruje wolę współpracy i przyjaźń. Skoro tak, to czy wysyłanie uzbrojonych bombowców nad „zaprzyjaźnione kraje" należy traktować jako specyficzny sposób okazywania sympatii przez Rosjan? Jak pogodzić wysyłanie Tu-95 w natowską przestrzeń powietrzną z kategorycznymi protestami Moskwy formułowanymi w sytuacji, gdy Polska chce rozmieścić na swoim terytorium rakiety systemu Patriot lub Aegis BMD? Najwyraźniej co wolno Moskwie, tego nie wolno Europie. Innymi słowy, w odczuciu Moskwy rosyjskie bombowce nad strefą działań NATO to gest przyjaźni, ale już rakiety obronne w Polsce to wrogość i prowokacja. Tak musi to przynajmniej wyglądać z perspektywy Kremla.
Jeżeli Rosjanie muszą wykonywać długie loty strategiczne (a, przyznajmy, z ich perspektywy jest to jak najbardziej zrozumiałe – muszą szkolić załogi i utrzymywać ich poziom) to czemu nie robią tego na obszarze swojego państwa? Tak się składa, że w Rosji – największym państwie świata – nie brakuje przestrzeni powietrznej do prowadzenia ćwiczeń. No tak, ale wtedy nie można byłoby prowadzić – za pomocą bombowców Tu-95 - neoimperialnej polityki i pokazywać niedźwiedziego pazura. A przecież o to w tym wszystkim chodzi.