Odpowiedzialność za gwałtowne protesty, do jakich doszło w ostatnich dniach w Egipcie, ponosi starające się utrzymać władzę wojsko.
Wielu ekspertów spodziewało się, że Egipcjanie prędzej czy później znów wyjdą na ulice. Pewnym zaskoczeniem jest jednak fakt, iż przeciwko władzy generałów zbuntowali się tym razem nie tylko egipscy „liberałowie", ale również mniejszość chrześcijańska (Koptowie), a także islamiści. Taki „protest ponad podziałami" jest dowodem na utratę zaufania egipskiego społeczeństwa do armii. Początkowo wojsko traktowano jako siłę gwarantującą stabilizację kraju w momencie wielkiego kryzysu po upadku prezydenta Hosniego Mubaraka (w przeszłości… oficera lotnictwa). Obecnie jednak w oficerach widzi się kadry nowej dyktatury, które zrobią wszystko, by zablokować demokratyczne przemiany w Egipcie. Fala aresztowań, pacyfikowanie demonstrantów i powolność w przekazywaniu władzy zmuszają do zadawania pytań o prawdziwe intencje przedstawicieli egipskiej armii.
Egipcjanie nie protestują przeciwko armii jako takiej (są wdzięczni żołnierzom za to, że w dniach, kiedy upadał reżim Mubaraka, nie skierowali broni w stronę protestujących przeciwko prezydentowi tłumów) – ich demonstracje skierowane są przeciwko zakusom oficerów, starających się zapewnić siłom zbrojnym uprzywilejowaną pozycję w egipskim systemie politycznym. Bo jak inaczej nazwać postulat, by kierownictwo egipskiej armii mogło zawetować każdy plan władz, który dotyczy kwestii militarnych? Na to w demokracji zgody być nie może – nieprzypadkowo jedną z fundamentalnych cech ustroju demokratycznego jest cywilna kontrola nad armią, a nie wojskowa kontrola nad cywilami. I to właśnie przeciwko wojskowej kontroli nad cywilami protestują solidarnie egipscy liberałowie i zwolennicy budowy państwa religijnego.
Owszem, egipska armia powinna być ważnym gwarantem konstytucji kraju, chroniącym Egipt chociażby przed zakusami islamistów. Radykalne i fundamentalistyczne Bractwo Muzułmańskie jest obecnie najbardziej popularną grupą polityczną w kraju i moment, w którym przedstawiciele tego ugrupowania staną na czele rządu, jest raczej bliższy niż dalszy. Gdyby rządy Bractwa Muzułmańskiego groziły przekształceniem państwa z demokracji w teokrację – armia mogłaby interweniować. Ceną za to byłoby zapewne stworzenie militarnego reżimu – do takiej sytuacji doszło w latach dziewięćdziesiątych w Algierii, gdzie wojsko przejęło od islamistów władzę.
Oficerowie powinni jednak wcześniej dać egipskiej demokracji szansę, nawet jeśli ta szansa będzie wiązała się z ryzykiem przejęcia władzy przez radykalnych muzułmanów. Wiele wskazuje na to, że negatywne scenariusze związane z rządami islamistów wcale nie muszą się sprawdzić. Sondaże dowodzą bowiem, że Egipcjanie – choć popierają Bractwo Muzułmańskie – chcieliby jednocześnie widzieć u sterów państwa osobę świecką, która będzie potrafiła połączyć islam z demokracją. Gdyby na czele państwa rzeczywiście stanęła taka osoba Egipt stałby się drugą Turcją, a nie drugim Iranem.
Egipcjanie nie protestują przeciwko armii jako takiej (są wdzięczni żołnierzom za to, że w dniach, kiedy upadał reżim Mubaraka, nie skierowali broni w stronę protestujących przeciwko prezydentowi tłumów) – ich demonstracje skierowane są przeciwko zakusom oficerów, starających się zapewnić siłom zbrojnym uprzywilejowaną pozycję w egipskim systemie politycznym. Bo jak inaczej nazwać postulat, by kierownictwo egipskiej armii mogło zawetować każdy plan władz, który dotyczy kwestii militarnych? Na to w demokracji zgody być nie może – nieprzypadkowo jedną z fundamentalnych cech ustroju demokratycznego jest cywilna kontrola nad armią, a nie wojskowa kontrola nad cywilami. I to właśnie przeciwko wojskowej kontroli nad cywilami protestują solidarnie egipscy liberałowie i zwolennicy budowy państwa religijnego.
Owszem, egipska armia powinna być ważnym gwarantem konstytucji kraju, chroniącym Egipt chociażby przed zakusami islamistów. Radykalne i fundamentalistyczne Bractwo Muzułmańskie jest obecnie najbardziej popularną grupą polityczną w kraju i moment, w którym przedstawiciele tego ugrupowania staną na czele rządu, jest raczej bliższy niż dalszy. Gdyby rządy Bractwa Muzułmańskiego groziły przekształceniem państwa z demokracji w teokrację – armia mogłaby interweniować. Ceną za to byłoby zapewne stworzenie militarnego reżimu – do takiej sytuacji doszło w latach dziewięćdziesiątych w Algierii, gdzie wojsko przejęło od islamistów władzę.
Oficerowie powinni jednak wcześniej dać egipskiej demokracji szansę, nawet jeśli ta szansa będzie wiązała się z ryzykiem przejęcia władzy przez radykalnych muzułmanów. Wiele wskazuje na to, że negatywne scenariusze związane z rządami islamistów wcale nie muszą się sprawdzić. Sondaże dowodzą bowiem, że Egipcjanie – choć popierają Bractwo Muzułmańskie – chcieliby jednocześnie widzieć u sterów państwa osobę świecką, która będzie potrafiła połączyć islam z demokracją. Gdyby na czele państwa rzeczywiście stanęła taka osoba Egipt stałby się drugą Turcją, a nie drugim Iranem.