- W maju zostałem zwolniony ze spółki naftowej KBM. Pracowałem tam 20 lat - powiedział jeden z protestujących Sarsekesz Bairbikow. - Byłem spawaczem. W pracy straciłem oko - dodał 58-latek. Bairbikow wyjaśnił, że protestujący żądają wycofania wojska z miasta Żanaozen. Prezydent Nursułtan Nazarbajew wprowadził w tym mieście 20-dniowy stan wyjątkowy oraz godzinę policyjną w związku z zamieszkami, w których od 16 grudnia zginęło 11 osób.
Do starć w Żanaozen doszło między zwolnionymi z firm naftowych pracownikami a specjalnymi oddziałami policji. Według władz, podczas zamieszek spłonęły trzy budynki, w tym siedziba lokalnych władz. Podpalono też siedzibę kompanii naftowej Uzenmunaigaz i hotel. Dzień później jedna osoba zginęła w miejscowości Szetpe. Prokurator generalny poinformował, że grupa protestujących zatrzymała pociąg, którym jechało ok. 300 osób. 50 demonstrantów podpaliło lokomotywę, a następnie przeniosło się do Szetpe. Wybijali witryny sklepowe i rzucali w policję koktajlami Mołotowa. "Biorąc pod uwagę fakt, że chuligani stanowili zagrożenie dla życia i zdrowia obywateli i policjantów, siły bezpieczeństwa musiały użyć broni" - napisano w oświadczeniu. Do szpitala trafiło 12 osób z ranami postrzałowymi. Jedna z postrzelonych osób zmarła.
Setki pracowników spółek naftowych domagają się lepszych wynagrodzeń i warunków pracy od ponad sześciu miesięcy. Niemal 1000 pracowników zwolniono za strajki latem, lecz demonstracje nie ustały. W Kazachstanie, który od ponad 20 lat jest rządzony twardą ręką przez prezydenta Nazarbajewa i który jest najsilniejszą i największą gospodarką Azji Środkowej, rzadko dochodzi do publicznych protestów. Władze Kazachstanu orzekły, że zajścia zostały wywołane przez siły przestępcze i grupy wandali.
PAP, arb