Międzynarodowy ekspert, który zastrzegł sobie anonimowość, ocenił, że obecna sytuacja jest niebezpieczna. - Ponad połowa społeczeństwa nie jest reprezentowana przez żadną partię polityczną. Islamiści dostali mandat jedynie od 20 proc. tunezyjskiego elektoratu - wskazał. Jego zdaniem, jeśli ci ludzie poczują, że nie ma się kto zająć ich interesami, "mogą szukać zrozumienia na ulicy". W listopadzie 2011, kiedy nowo wybrani parlamentarzyści właśnie rozpoczynali pracę, kilka tysięcy osób zebrało się pod budynkiem parlamentu w siedzącym proteście przeciwko zbytniej koncentracji władzy w rękach trzech partii koalicyjnych. Był to wyraz obaw przed nową dyktaturą.
W grudniu 2011 Zgromadzenie Konstytucyjne wybrało głowę państwa - Monsifa Marzukiego, demokratę, obrońcę praw człowieka i lidera centrolewicowego Kongresu na rzecz Republiki. Wkrótce potem misję tworzenia rządu przejściowego otrzymał Hamadi Dżebali z Partii Odrodzenia. W kilka miesięcy po wyborach opozycja jest bezwzględna w ocenie koalicjantów i rządu. Zarzuca im brak wizji i brak koncepcji pobudzenia gospodarki. Problemy ekonomiczne to jednak nie jedyna bolączka koalicjantów. Intelektualiści i niezależni dziennikarze równie sceptycznie wypowiadają się na temat tego, co dzieje się na scenie politycznej.Sana Ben Asur, profesor prawa na Uniwersytecie w Tunisie, wyraziła duże obawy co do ustroju, jaki chcą zaproponować Tunezji islamiści. - Przecież oni nie znają się na rządzeniu, nie mają odpowiednich zasobów. Chcą stworzyć państwo oparte na wartościach religijnych, a my chcemy Tunezji dla wszystkich, niezależnie od wyznawanej ideologii - podkreśliła. Ben Asur dodała, że islamiści chcą reformować wszystko. - A ja pytam, kto dał im do tego prawo? Zostali wybrani na rok, aby stworzyć konstytucję, prawo wyborcze i to wszystko, potem naród zdecyduje, czy chce kolejnych czterech lat z Partią Odrodzenia czy nie - przypomniała.
PAP, arb