Tosi przytoczył słowa, które usłyszał od załogi w nocy z 13 na 14 stycznia, kiedy wycieczkowiec coraz bardziej się przechylał, miał ogromną wyrwę w kadłubie i szybko nabierał wody: "No dobrze, skoro uważacie to za stosowne, kierujemy prośbę o pomoc". Tosi opowiadał, że kiedy próbował wyjaśnić, co dzieje się na statku, musiał powoływać się na informacje, z jakimi przerażeni pasażerowie dzwonili do karabinierów. - Oficerowie z załogi mówili mi, że to tylko awaria elektryczności. Wtedy zapytałem: "Czy możecie w takim razie wyjaśnić, dlaczego podczas kolacji latały talerze, a kawałek sufitu spadł na ludzi?". A oni zamilkli, zaś potem potwierdzili, że tylko nie ma prądu - relacjonował funkcjonariusz straży przybrzeżnej. - Zapytaliśmy więc: "Dlaczego kazaliście włożyć kamizelki ratunkowe?" I znowu cisza. A potem powiedzieli: "Nie, potwierdzamy, że tylko wysiadł prąd" - dodał.
Tosi stwierdził, że pierwszy zrozumiał, co oznacza często zapadające podczas rozmowy milczenie załogi i jej niepewne odpowiedzi. - Oni sami nigdy nie powiedzieli nam, że mają sytuację kryzysową. Przy drugim połączeniu zapytaliśmy, czy mają rannych albo zabitych na pokładzie, a oni zaprzeczyli. Zapytaliśmy, ile jest osób na pokładzie. Odparli, że 4231. Uznaliśmy, że lepiej skierować na miejsce wszystkie siły, jakie tylko można - relacjonował funkcjonariusz straży przybrzeżnej. Oceniając zachowanie załogi, stwierdził, że "to była totalna panika". Według niego świadczy o tym nieumiejętność przekazania podstawowych informacji i to mimo świadomości ciężkiego uszkodzenia statku. Reakcję załogi na jego pytania Tosi opisał jako "grobowe milczenie".
Oficer straży przybrzeżnej wyraził opinię, że operacja ratunkowa na pokładzie nie była przeprowadzana prawidłowo i zakończyłaby się lepiej, gdyby ją znacznie wcześniej rozpoczęto. - Gdyby podeszli do wszystkiego z większym spokojem i intelektem, prawdopodobnie nikt by nie zginął - ocenił oficer straży, cytowany przez agencję Ansa.
PAP, arb