O ACTA, tj. umowie handlowej o zwalczaniu obrotu podróbkami, po ostatnim weekendzie słyszał już chyba każdy. Jeśli jednak ktoś o ACTA nie słyszał, to nie powinien zwlekać przed zapoznaniem się nie tyle z wiadomościami na jej temat, ile z samymi dokumentami i ich interpretacjami, których pełno jest w ostatnim czasie w internecie. Lepiej nie zwlekać – bo już wkrótce te dokumenty mogą z sieci zniknąć, podobnie jak terabajty innych treści. Internautów ogarnia panika. Czy Wikipedia będzie musiała zniknąć z sieci? Czy serwisy pokroju YouTube opustoszeją, a internauci, którzy wykorzystali choćby mały obrazek z hollywoodzkiego filmu na swoim blogu, będą odpowiadać za łamanie praw autorskich? Czy nie będzie można przejść granicy kraju, który podpisze ACTA, w podrabianych dżinsach, które - o czym straszył niedawno dziennikarz jednego z portali - służby będą nam mogły zgodnie z nowym prawem zarekwirować? Czy wszelkie serwisy hostingowe, a nawet portale społecznościowe, takie jak Facebook, podzielą los zamkniętego niedawno Megaupload.com?
Choć wiele z tych obaw jest mocno na wyrost – sam strach nie jest nieuzasadniony. Dokumenty dotyczące ACTA mówią wprawdzie głównie o walce z szeroko rozumianymi podróbkami i ujednoliceniu międzynarodowego prawa autorskiego – ale w praktyce efektem wejścia w życie tych przepisów będzie cenzurowanie internetu i ograniczenie wolności słowa. Ba - konsekwencje przyjęcia umowy mogą okazać się nawet o wiele poważniejsze i bardziej dotkliwe, niż przewidują skrajni pesymiści. Kontrowersyjne przepisy są bowiem napisane w taki sposób, by pole do ich interpretacji było jak najszersze.W kontekście ewentualnych zagrożeń związanych z przepisami dotyczącymi zwalczania obrotu podróbkami, warto przypomnieć sobie historię prac nad ACTA i proces uchwalania umowy. ACTA od początku była utrzymywana w sekrecie. Za zamkniętymi drzwiami, z dala od mediów i uwagi opinii publicznej powstawały przepisy, tworzone przy udziale przedstawicieli wielkich korporacji (dziś określani mianem enigmatycznego "ciała doradczego"). Czy należy się więc dziwić, że finalna wersja umowy chroni tych, których „ciało doradcze" reprezentowało? Gdyby nie serwis WikiLeaks, nie poznalibyśmy w maju 2008 roku roboczej wersji ACTA. Gotowy tekst został oficjalnie zaprezentowany dopiero w 2010 roku przy akompaniamencie głosów protestu płynących z amerykańskich środowisk prawniczych i akademickich. Z kolei Rada Unii Europejskiej przyjmowała ACTA podczas polskiej prezydencji w UE. Ratyfikacja była kwestią priorytetową dla naszego Ministerstwa Gospodarki. Tymczasem Europejczycy o samej umowie mogli się dowiedzieć z 43 strony komunikatu prasowego dotyczącego... rolnictwa i rybołówstwa. Nieźle, prawda? 393 europarlamentarzystów protestowało przeciwko przyjęciu ACTA, wyrażając swoje obawy przede wszystkim o wolność słowa, w którą umowa uderza i krytykując tryb prac nad umową i jej ratyfikacją.
Niektórzy nazywają ACTA testem dla demokracji. To trafna nazwa. Po raz kolejny pod pretekstem walki z przestępczością rządy próbują wejść w brudnych buciorach do domów niewinnych i przerażonych obywateli. Do tej pory toczyliśmy "wojnę z terrorem", która miała usprawiedliwiać podsłuchiwanie rozmów telefonicznych, rekwirowanie dysków twardych pasażerów linii lotniczych czy łamanie praw człowieka w więzieniach pełnych oskarżonych o terroryzm. Dziś pod pretekstem "wojny z piractwem" władza cenzuruje sieć. I testuje obywateli. Czy będą radośnie pobrzękiwać kajdanami kontroli wypowiedzi w imię rządowej inwigilacji i zysków wielkich korporacji? Czy pozwolą sobie odebrać internet - bez wątpienia najcenniejsze dziś dobro, być może ostatnią oazę prawdziwej wolności? Bo jeśli na to pozwolą, jeśli nie przypomną politykom, że władza pochodzi od wyborców, a korporacjom, że nie takie finansowe kolosy upadały pod ciężarem własnym snów o potędze, to pewnego dnia obudzimy się w świecie, w którym o wolności będzie można tylko szeptać.