Z doniesień chińskich władz wynika, że tłum ludzi oblegał posterunek policji w powiecie Seda; rannych zostało 14 funkcjonariuszy. Sytuacja zmusiła policję do otwarcia ognia, kiedy posterunek został zaatakowany butelkami z benzyną, kamieniami i nożami - tłumaczono. Oficjalna agencja Xinhua podała, że policja zabiła jednego uczestnika zamieszek, raniła innego i aresztowała 13. Prowincja Syczuan graniczy od zachodu z Tybetańskim Regionem Autonomicznym. 24 stycznia rząd w Pekinie oskarżył "separatystyczne ugrupowania mające siedziby za granicą" o chęć zdyskredytowania władz przez oskarżenie policji o ostrzelanie dzień wcześniej tybetańskiej manifestacji w Syczuanie.
Według tybetańskich źródeł spoza ChRL, siły bezpieczeństwa otworzyły ogień do protestujących, zabijając od dwóch do sześciu osób; ok. 30 odniosło obrażenia. O sześciu ofiarach śmiertelnych informował tybetański rząd na uchodźstwie w Dharamśali na północy Indii. Rzecznik chińskiego MSZ Hong Lei podał, że w wyniku interwencji po stronie manifestantów zginęła jedna osoba, a cztery zostały ranne, a wśród funkcjonariuszy pięć osób odniosło obrażenia. Według Free Tibet, poniedziałkowa pokojowa manifestacja była odpowiedzią na aresztowanie wcześniej w ciągu dnia Tybetańczyków oskarżonych o rozdawanie ulotek z hasłem: "Tybet musi być wolny". Ulotki te głosiły również, że wielu Tybetańczyków jest gotowych dokonać samospalenia.
Rząd twierdzi jednak, że demonstracja nie była pokojowa, a "gang" złożony z mnichów i dziesiątków innych osób, z których część miała przy sobie noże, obrzucił siły bezpieczeństwa kamieniami, niszcząc dwie karetki i dwa wozy policyjne. Od samobójczej śmierci w wyniku samopodpalenia w marcu 2011 roku młodego mnicha z klasztoru Kirti w jego ślady poszło w sumie 14 Tybetańczyków - w większości mnichów i mniszek buddyjskich z Syczuanu; dziewięć osób zmarło. Zdaniem obrońców praw człowieka samopodpalenia mnichów stanowią desperacką odpowiedź na represje kulturalne i religijne Pekinu w regionach tybetańskich.
ja, PAP