Przedstawiciele administracji Obamy twierdzą, że "incydent" z sierżantem, który zabił cywilów, jest odosobniony. Argumentują, że nie można przyspieszać wycofania wojsk USA i NATO, zanim siły afgańskie nie staną się zdolne do samodzielnej obrony przed ofensywą radykalnych islamistów.
"To są rzadkie przypadki"
- Wczorajszy incydent był straszny, ale chodzi tylko o jednego żołnierza. W żadnym razie nie reprezentuje on około 100 tysięcy wojsk amerykańskich w Afganistanie. Tego rodzaju przypadki są rzadkie. I myślę, że Afgańczycy to rozumieją - powiedział w telewizji Fox News ambasador USA w Kabulu Ryan Crocker. Crocker, który poprzednio był ambasadorem w Iraku i cieszy się bardzo dobrą opinią jako dyplomata, przekonywał o konieczności kontynuacji wojny w Afganistanie.
- Jeżeli wycofamy się przedwcześnie, talibowie odzyskają siły i ponownie zdobędą władzę. Znajdziemy się w sytuacji jak sprzed ataków z 11 września. Nigdy więcej nie możemy tworzyć takiego ryzyka - powiedział. Talibowie, rządzący w Afganistanie do grudnia 2001 r., udzielali schronienia Al-Kaidzie, która zorganizowała zamachy terrorystyczne na USA 11 września 2001 r.
Armia ukaże żołnierza?
Według sondażu, 64 procent Amerykanów uważa, że wojna w Afganistanie nie jest warta ponoszonych ofiar i wysiłku. 54 procent chce, aby wojska amerykańskie wycofały się stamtąd, nawet zanim uda się wyszkolić siły afgańskie tak, aby były samowystarczalne.
Zabójstwo cywilów przez amerykańskiego żołnierza wywołało falę oburzenia w Afganistanie. Pojawiły się głosy, aby jego sprawca odpowiadał przed sądem afgańskim. Pentagon się jednak temu sprzeciwił. Rzecznik Departamentu Obrony George Little dał do zrozumienia, że sierżant będzie sądzony przed wojskowym sądem amerykańskim. - Armia USA dysponuje bardzo mocnymi środkami w wypadku takich czynów - powiedział.
ja, PAP