Niepodległe państwo czy dżihad
- Jesteśmy przeciwko niepodległości Azawadu. Naszym celem jest dżihad – ogłosił Omar Hamaha, jeden z wojskowych komendantów Obrońców Wiary. – Tylko islam jest prawdziwą wolnością. Wystarczy zaprowadzić szarijat i przestrzegać go od świtu do zmierzchu - dodał. W odpowiedzi niepodległościowcy zapowiedzieli, że jeśli Zachód i Afryka uznają Azawad, Tuaregowie jako pierwsi ruszą na wojnę przeciwko dżihadystom, zagrażającym Sahelowi, rozległemu obszarowi pustyń i oaz między Saharą a brzegami rzeki Niger.
Duchowy przywódca najnowszego z tuareskich powstań Ibrahim ag Bahanga na długo przed śmiercią w sierpniu zeszłego roku odcinał się od muzułmańskich radykałów i obiecywał walczyć z nimi, jeśli Zachód wesprze Tuaregów. To niepodległościowy zaczęli powstanie, a ich partyzancka armia, licząca około tysiąca ludzi, jest znacznie liczniejsza od wojska Obrońców Wiary. Ale Obrońcy biorą górę w rebelii.
Samosądy na ulicach
Według uchodźców, nad głównymi miastami północy Gao i Timbuktu powiewają czarne flagi Obrońców Wiary, dowodzonych przez weterana tuareskich rebelii Iyada ag Ghalego. Na zajętych ziemiach Obrońcy Wiary zaprowadzają rządy szarijatu, burzą nieliczne chrześcijańskie świątynie, a ich policyjne patrole, jak niegdyś talibowie w Afganistanie i Somalii, dokonują samosądów na rabusiach. Uciekinierzy z Gao opowiadali dziennikarzom w Bamako, jak przybyli na ich wezwanie Obrońcy Wiary ocalili ich przed partyzantami z Narodowego Ruchu Wyzwolenia Azawadu, którzy chcieli ich ograbić, a następnie zabili napastników, podrzynając im gardła.
Przedłużające się bezkrólewie na północy Mali i prawdziwe zagłębie broni, jakie pojawiło się na Sahelu po rozbiciu armii Muammara Kadafiego w Libii, sprawiają, że z całej okolicy zjeżdżają tam coraz liczniej ścigani listami gończymi muzułmańscy rebelianci i zasilają szeregi Obrońców Wiary. W Gao widziano setkę bojowników z ugrupowania Boko Haram, prowadzącego od dwóch lat terrorystyczną wojnę w Nigerii. Widziano też tam przywódcę afrykańskiej filii Al-Kaidy Hamadę Oulda Muhammada Kheirou, a w Timbuktu szefa Al-Kaidy z Maghrebu, jednookiego algierskiego szejka Muchtara Belmochtara.
Sąsiedzi boją się dżihadu
Sąsiedzi Mali są coraz bardziej zaniepokojeni, że Mali i cały Sahel stanie się pustynną kryjówką dżihadystów, taką samą, jaką w latach 90. stał się Afganistan. Nikt nie uznał niepodległości tuareskiego Azawadu, a państwa z Zachodnioafrykańskiej Wspólnoty Gospodarczej (ECOWAS) zastanawiają się nad wysłaniem do Mali 2-3-tysięcznego korpusu ekspedycyjnego, który rozbiłby tuareską rebelię i zaprowadził porządek w kraju.
Posłania wojsk na wojnę z Tuaregami najbardziej domaga się Niger, który sam od lat zmaga się z tuareskimi powstaniami. Rząd z Niamey przekonuje, że rebeliantów najpierw trzeba pokonać, a dopiero wtedy z niektórymi z nich można zacząć negocjować. Przeciwko wojnie a za rozmowami z tuareskimi niepodległościowcami jest Algieria, która obawia się rodzimej rebelii Kabylów i nie chce żadnych kłopotów.
Walki na pustyni?
Wysłanie korpusu ekspedycyjnego do Mali nie daje w dodatku żadnej gwarancji sukcesu. Żadna z zachodnioafrykańskich armii nie umie prowadzić wojny na pustyni. Byłyby bez szans w walce z uzbrojonymi w libijską broń Tuaregami, znającymi pustynie jak własną kieszeń.
Na pustyni walczyć przeciwko Tuaregom nie umiało nigdy nawet wojsko malijskie, które nie radząc sobie z partyzantami, zwykle nasyłało na nich innych partyzantów – wspierane przez rząd zbrojne milicje wywodzące się z wrogich Tuaregom plemion arabskich i afrykańskich ludów Fulani czy Songhaj. To opłacane przez Bamako milicje Fulanich i Songhajów, stosując taktykę spalonej ziemi, dokonywały pogromów Tuaregów i topiły ich powstania we krwi. Dowódcy armii malijskiej przekonują sąsiadów, by nie wysyłali do Mali wojsk ekspedycyjnych – wystarczy, by przysłali broń, wojskowe pojazdy i śmigłowce.
ja, PAP