Trzynastego prezydenta kraju wybierze w lipcu kolegium elektorskie składające się z blisko 5 tys. posłów i senatorów z parlamentu federalnego i stanowych. Mukherjee jest murowanym faworytem elekcji i sukcesji po Pratibhie Patil, pierwszej kobiecie na stanowisku prezydenta Indii. Prezydent pełnił dotąd funkcje ceremonialne, nie miał władzy. Indyjscy politycy nie widzieli powodu, by walczyć o to stanowisko. Tym razem jednak Indyjski Kongres Narodowy (INC-I) zgłosił na nie jednego z najważniejszych przywódców.
77-letni Mukherjee jest weteranem indyjskiej polityki. Przez połowę życia zasiada w parlamencie i kolejnych rządach, w których sprawował stanowiska ministrów finansów, handlu, spraw zagranicznych i obrony. Uznawany za szarą eminencję indyjskiej polityki, od lat zajmował się politycznymi targami i intrygami, zawiązywaniem koalicji, łagodzeniem kryzysów. Stając się mistrzem w kuluarowej polityce, zyskał sobie szacunek we wszystkich politycznych obozach.
Właśnie dlatego Kongres wystawił go na prezydenta. Od lat w indyjskiej polityce nasila się proces decentralizacji. Wielkie partie krajowe, jak INC-I czy opozycyjna Indyjska Partia Ludowa (BJP) tracą na znaczeniu, zaś rosną w siłę partie regionalne i stanowe. W 2014 r. Indie czekają kolejne wybory, a ich wynikiem będzie zapewne jeszcze bardziej rozdrobniony parlament, w którym żadna partia nie będzie w stanie samodzielnie utworzyć rządu. Przypadający prezydentowi ceremonialny dotąd przywilej powierzania politykom misji tworzenia rządów zaczyna stawać się narzędziem rzeczywistej władzy. Kongres liczy, że doświadczenie i talenty Mukherjee'ego ułatwią mu po wyborach stworzenie rządzącej koalicji, a potem pozwolą uniknąć wyniszczających koalicyjnych kłótni.
Uwikłanie w koalicyjne przepychanki, targi i konieczność zawierania nieustannych kompromisów z sojusznikami wyhamowało zawrotne jeszcze do niedawna tempo rozwoju indyjskiej gospodarki. Ustępstwa wobec zachłannych, populistycznych koalicjantów sprawiły, że po ostatnich wyborach w 2009 r. reformy sprowadzone zostały do półśrodków. W rezultacie tempo wzrostu gospodarczego spadło w pierwszym kwartale 2012 r. do najniższego od 2004 r. poziomu 5,3 proc. Wzrósł za to budżetowy deficyt, a koalicyjny handel rządowymi posadami wywołał plagę korupcji.
Mukherjee, przeniesiony na urząd prezydencki z ministerstwa finansów, ma rozwiązać ręce swojemu następcy i chronić go przed koalicjantami, a ten - wprowadzić bolesne reformy, które uratują Indie przed kryzysem. Najpilniejszymi z reform mają być: szczególnie ryzykowne politycznie zniesienie rządowych subsydiów do cen paliw, nawozów sztucznych i żywności oraz zezwolenie zagranicznym inwestorom na wykupywanie większościowych udziałów w indyjskich supermarketach. Za wprowadzanie ich, zaraz po wyborze Mukherjee'ego na prezydenta, ma się zabrać osobiście premier Manmohan Singh, który po dymisji ministra finansów przejął także jego obowiązki. Obejmując ten urząd w 1991 r., Singh stał się sprawcą indyjskiego cudu gospodarczego. Przeprowadził liberalną rewolucję, urynkowił i otworzył na świat archaiczną gospodarkę Indii, co uczyniło je potęgą.
Manmohan Singh ma już 80 lat i stracił reformatorski wigor. Wskrzeszenia go nie ułatwi mu także polityczna dobrodziejka Sonia Gandhi, szefowa INC-I i dziedziczka dynastii Nehru-Gandhich, rządzącej Indiami przez niemal połowę ich niepodległego bytu. Jako przywódcy Gandhi dążyli raczej ku socjalistycznej polityce hojnego sięgania z państwowego skarbca niż rynkowej konkurencji i dyscyplinie finansowej.
Schorowana i dobiegająca siedemdziesiątki Sonia Gandhi, która w zeszłym roku przeszła w USA ciężką operację, sposobi się powoli do politycznej emerytury, a na dziedzica dynastii od lat wychowuje syna, 42-letniego Rahula. Młody Gandhi jednak zawodzi. Nie ma charyzmy pradziadka, babki, ani choćby politycznego instynktu matki. Wiosną poprowadził INC-I do wyborów w stanie Uttar Pradeś. Poniósł dotkliwą klęskę, która zamiast przybliżyć, oddaliła go od premierostwa. Mimo to Sonia chce, by do wyborów w 2014 r. stary Manmohan Singh wziął na siebie ciężar wszystkich bolesnych i ryzykownych reform i ożywił indyjską gospodarkę, a po elekcji prezydent Mukherjee zlecił Rahulowi Gandhiemu misję tworzenia nowego rządu, który wydając pieniądze z pełnej znów kasy państwa, będzie mógł zabiegać o względy obywateli.
Jedyne zmartwienie Sonii Gandhi bierze się stąd, że w przeciwieństwie do Manmohana Singha, który spełni każde jej życzenie, szefowa INC-I nie może być już tak pewna lojalności Pranaba Mukherjee'ego.
Mukherjee ma powody, by żywić urazę do Dynastii. W 1984 r., po śmierci Indiry Gandhi, pominięto go przy wyborze szefa rządu, choć jako minister finansów bardzo chciał objąć to stanowisko. Zamiast niego wybrano Rajiva Gandhiego, syna Indiry, męża Soni i ojca Rahula. W 2004 r. Mukherjee'ego znów spotkało rozczarowanie. Wybierając premiera, Sonia Gandhi zamiast na niego wskazała na Manmohana Singha. Posada szefa rządu jest jedną z niewielu, jakich Mukherjee nigdy nie pełnił, choć zawsze o niej marzył.
ja, PAP