Tysiące przybyszów ze stanu Assam w północno-wschodnich Indiach uciekło w tym miesiącu z miast na południu i zachodzie kraju, gdy nasiliły się pogłoski, że będą napadani w odwecie za napaści na muzułmanów w ich stanie. Do starć w Assamie między tamtejszym ludem Bodo a muzułmańskimi osadnikami, których większość przybyła z ówczesnego Pakistanu Wschodniego (dzisiejszy Bangladesz), dochodzi od dziesięcioleci. Ostatnio obserwuje się tam jednak eskalację przemocy. W minionych tygodniach zginęło tam co najmniej 80 ludzi, a ok. 400 tys. uciekło na zachód i na południe kraju w obawie przed napaściami.
W internecie pojawiły się groźby odwetu za te ataki na muzułmanów w Assamie, często ilustrowane makabrycznymi zdjęciami ofiar domniemanych masakr. Rząd twierdzi, że te zdjęcia są zmanipulowane i w rzeczywistości przedstawiają ofiary cyklonów i trzęsień ziemi. Reakcją władz są próby blokowania dostępu do takich materiałów m.in. na portalach społecznościowych. Rząd polecił też operatorom telefonii komórkowej ograniczenie możliwości prowadzenia kampanii SMS-owych.
Dotychczas nie ustalono, kto rozpowszechniał wspomniane pogłoski, groźby i zdjęcia. Eksperci podkreślają natomiast, że ingerencje rządu są nieudolne, bo jest wiele sposobów dotarcia do zablokowanych stron.
Pranesh Prakash z Centrum Internetu i Społeczeństwa - organizacji badawczej z siedzibą w Bangalurze w południowych Indiach - wyraża opinię, że działania rządu są "wątpliwe z prawnego punktu widzenia". Centrum opublikowało listę ponad 300 adresów internetowych, zablokowanych w ciągu minionych dwóch tygodni. Są na niej profile na Facebooku i Twitterze, materiały na portalu YouTube, na portalach telewizji Al-Dżazira i australijskiej telewizji ABC, indyjskie i pakistańskie portale informacyjne. Prakash uważa, że priorytetem rządu powinno być dementowanie pogłosek o odwetach. Zamiast blokować dostęp do stron internetowych, władze powinny raczej wykorzystywać internet, żeby przeciwdziałać panice - przekonuje.
PAP, arb