Protesty to "skutek indolentnej polityki Obamy" w tym regionie, która prowadzi do "postrzegania USA jako słabeusza" - twierdzi publicysta "Washington Post" Marc A. Thiessen w artykule "Mit Baracka wyzwoliciela". "W całym regionie ludzie widzą, że USA są w odwrocie. Dostrzegają, że Obama wycofał wszystkie amerykańskie oddziały z Iraku i przygotowuje się do zrobienia tego samego w Afganistanie. Obserwują, jak zabijany jest amerykański ambasador w Libii, nad amerykańską ambasadą w Egipcie powiewa sztandar Al-Kaidy, a nasi dyplomaci uciekają z Chartumu i Tunisu" - pisze Thiessen.
Obama w odwrocie...Według publicysty amerykańskiego dziennika niego brakiem przywódczej wizji Obama wykazał się w Egipcie, Libii i Syrii. Obama nie od razu opowiedział się za odsunięciem od władzy autokratycznego prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka, w Libii nie chciał dozbrajać powstańców walczących z Muammarem Kadafim, a w Syrii nie podejmuje działań przeciw reżimowi Baszara el-Asada, który zabija swoich obywateli - wylicza publicysta. "Syryjczycy będą pamiętać powściągliwość USA, gdy Asada już nie będzie", dodatkowo brak poparcia USA dla "odpowiedzialnych przedstawicieli syryjskiej opozycji stwarza okazję do przejęcia władzy w postasadowskiej Syrii przez islamskich radykałów" - podkreśla Thiessen.
Z kolei "Wall Street Journal" w artykule redakcyjnym krytykuje wypowiedź ambasador USA przy ONZ Susan Rice, według której powodem gwałtownych protestów i ataków na amerykańskie placówki dyplomatyczne był wyprodukowany w USA film obrażający islam, a nie polityka zagraniczna Waszyngtonu. Według dziennika "w 11 lat po atakach z 11 września i w 33 lata po ataku na ambasadę USA w Teheranie powinno być jasne, że nieograniczona jest liczba powodów, które islamscy radykałowie mogą wymyślić i na które mogą się powołać, aby mieć pretekst do antyamerykańskich, antyzachodnich protestów i przemocy". "Pozorna słabość USA to znacznie większa prowokacja do przemocy" niż film obrażający proroka Mahometa - pisze "Wall Street Journal".
A może Obamę trzeba chwalić?Odmienne zdanie przedstawia publicysta brytyjskiego "Financial Timesa" Gideon Rachman, według którego Obama jest niesłusznie oskarżany o prowadzenie złej polityki na Bliskim Wschodzie i tym samym pośrednie przyczynienie się do antyamerykańskich ataków. "Dzięki polityce Obamy USA mają teraz znacznie lepszą pozycję do radzenia sobie z antyamerykańską przemocą, która od dekad wpisana jest w politykę bliskowschodnią. Polityka Obamy nie uśmierzyła gniewu islamistów na USA, ale dzięki niej łatwiej jest go opanować" - zaznacza Rachman. Autor porównuje atak na konsulat USA w libijskim Bengazi, w którym zginęli czterej Amerykanie, w tym ambasador, z krwawym atakiem na ambasadę USA w Bagdadzie 2003 roku. "W Iraku tysiące amerykańskich żołnierzy na miejscu stanowiło łatwy cel dla wynikłej po ataku przemocy i nie było prawowitego rządu irackiego, który byłby odpowiedzialny za przywrócenie spokoju", za to dzięki odmowie zaangażowania militarnego USA w Libii "życie amerykańskich żołnierzy nie jest zagrożone, co więcej, to libijski rząd, a nie amerykański wicekról, musi teraz przywrócić porządek".
Ataki na amerykańskie ambasady "pokazują jedynie, jak łatwo jest wzbudzić gniew wśród wściekłych, niewykształconych fundamentalistów" - przekonuje Rachman. Do wywołania demonstracji po obłożeniu fatwą pisarza Salmana Rushdiego czy po publikacji satyry na islam w duńskiej gazecie "nie trzeba było >słabości< USA" - przypomina. "Jeśli tłum rzeczywiście był rozwścieczony polityką zagraniczną USA, powodem byłoby raczej zabicie Osamy bin Ladena czy kwestia Palestyny, a nie amerykańska słabość" - podsumowuje publicysta brytyjskiego dziennika.
PAP, arb