Kiedy siedzisz w obozie, słyszysz, jak schodzi wiele niewielkich lawin. Jesteś na lodowcu, tam wszystko ciągle skrzypi i nie wyglądasz z namiotu, dopóki nie usłyszysz, że to naprawdę coś dużego – opowiada Joby Ogwyn, amerykański wspinacz, który przymierzał się do szturmu na Mount Everest w połowie kwietnia. Najpierw trzask, jak odległy odgłos uderzającego pioruna. Za którymś razem grzmot nie cichnie po sekundzie, lecz potężnieje, przeradzając się w dźwięk przypominający przelatujący nisko nad ziemią samolot. Śnieg nie zawsze nadciąga falą, jak na morzu. Równie dobrze może się nagle ruszyć całe zbocze. Tym razem było jeszcze inaczej. – To wyglądało jak wielki wąż pełznący po górze przez lodowy przesmyk – mówi Ogwyn. – Widziałem, jak przewodnicy pną się po drabinkach w górę. Ta lawina po prostu na nich spadła. Wiedziałem, że jest źle, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.