Dowódca wojsk USA w Nadżafie ppłk Chris Conlin zaprzeczył informacjom, jakoby jego oddziały otoczyły dom szyickiego duchownego, a także próbowały rozpędzać demonstrantów z bronią gotową do strzału.
Nie zadowoliło to jednak zwolenników zaciekle antyamerykańskiego duchownego. Ostrzegli oni Amerykanów, że jeśli w ciągu trzech dni nie wycofają się z Nadżafu, w mieście dojdzie do "powstania". "Jeśli nie wyjdą, będą mieli do czynienia z ludowym powstaniem" - powiedział jeden z najbliższych współpracowników al-Sadra, Sajed Razak al-Musawi, po tym gdy protestujący wręczyli żołnierzom USA listę ze swoimi postulatami.
Dowódca wojsk USA w Nadżafie starał się pomniejszyć znaczenie ostatnich demonstracji, twierdząc, że al-Sadr może liczyć raczej na niewielkie poparcie w świętym mieście, gdzie rezyduje wielu wyższych i cieszących się większym autorytetem dostojników szyickich. Jego zdaniem, al-Sadr, "młody, niedojrzały człowiek, szybko tracący poparcie w mieście", usiłuje "wprowadzić przemoc do tego najbardziej pokojowego miasta [w Iraku], ale ludzie w Nadżafie go nie chcą". Przyznał jednak, że ostatnie pogróżki niepokoją go, gdyż "ludzie al-Sadra to banda chuliganów".
Ponad 10 tys. szyickich demonstrantów maszerowało w kierunku siedziby amerykańskiej administracji Nadżafu. Uzbrojone oddziały i zasieki z drutu kolczastego zatrzymały demonstrantów w odległości kilometra od budynku, którego strzegło także kilka wozów pancernych. Demonstranci, obserwowani przez żołnierzy rozlokowanych na dachach pobliskich domów, trzymali transparent z angielskim napisem" "To jest ostrzeżenie dla Ameryki".
Niezależnie od bezpośrednich konsekwencji ostatnich wydarzeń - pisze Reuter - gwałtowność emocji wywołanych przez niejasny i raczej błahy incydent świadczy o problemach, jakie mogą czekać Amerykanów także ze strony długo uciskanej szyickiej większości w Iraku. Dotychczasowe częste ataki na żołnierzy USA po upadku reżimu Saddama Husajna zdarzały się głównie na obszarach zamieszkanych przez sympatyzujących z Saddamem sunnitów.
rp, pap