Jak pisze w korespondencji z Bagdadu dziennik "Washington Post", protesty antyamerykańskich przywódców szyickich i sunnickich, a nawet partyzantów walczących w otoczonej przez piechotę morską USA Faludży wynikają po części z niezadowolenia, iż w ostatnich zamachach i atakach w Mosulu, Ramadi, Bakubie, Hilli i innych miastach zginęli prawie wyłącznie Irakijczycy. Z protestów tych przebija niepokój, że walkę z okupacją USA może przechwycić Abu Musab Zarkawi, jordański terrorysta, którego Amerykanie przedstawiają jako człowieka al-Kaidy.
"Nie potrzebujemy nikogo z zewnątrz, by przelewał krew naszych synów w Iraku - oświadczył w kazaniu w Bagdadzie popularny duchowny sunnicki Ahmed Sammaraj'i. - Jaka religia pozwala komuś zabić przeszło stu Irakijczyków, sprowadzić nieszczęście na sto rodzin i zniszczyć sto domów? (...) Skąd oni przyszli? - wołał Sammaraj'i. - Jest to spisek, który ma zaszkodzić reputacji irackiego ruchu oporu, bo występuje w jego przebraniu i fałszywie posługuje się jego imieniem. Ci ludzie szkodzą Irakijczykom i Irakowi, dając okupantowi pretekst do przedłużenia pobytu".
Muktada al-Sadr, który przez prawie trzy miesiące kierował rebelią na szyickim południu kraju i w szyickich slumsach Bagdadu, ogłosił w czwartek "natychmiastowe" zawieszenie broni, obiecał współpracę w ochronie obiektów naftowych i innych przed atakami "terrorystycznymi", a jego ludzie rozdają od kilku dni ulotki nawołujące do współpracy z iracką policją.
Korespondent "Washington Post" zauważa, że po raz pierwszy przeciwnicy obecności USA w Iraku potępili publicznie przemoc towarzyszącą wystąpieniom antyamerykańskim, do których coraz częściej przyznaje się ugrupowanie al-Zarkawiego.
Samarraj'i dowiedział się, że niektórzy przywódcy partyzantów irackich zaczęli występować przeciwko zwolennikom al-Zarkawiego, dowodząc, że dżihadyści (bojownicy świętej wojny) nie są "słusznym i prawdziwym ruchem oporu". W swoim kazaniu duchowny sunnicki ostrzegł przed ludźmi, którzy, jak powiedział, w imię islamu chcą doprowadzić do rozpadu Iraku. Dał do zrozumienia, że są to cudzoziemcy, którzy powinni trzymać się z dala od konfliktu w Iraku.
W podobnym duchu grupa zamaskowanych partyzantów sunnickich z Faludży wystąpiła przed kamerami telewizyjnego serwisu agencji Reutera i odczytała oświadczenie, że opór, jaki to miasto stawia od początku kwietnia amerykańskiej piechocie morskiej, jest dziełem faludżyjczyków, a nie al-Zarkawiego czy innych bojowców cudzoziemskich.
W Bakubie, gdzie w czwartek napastnicy podający się za ludzi al-Zarkawiego zaatakowali posterunki policji i siedziby władz lokalnych, duchowni wezwali wiernych, aby nie popierali takich akcji, bo są one dziełem cudzoziemców napadających na Irakijczyków.
"Po raz pierwszy usłyszeliśmy, jak z minaretów płyną słowa poparcia dla rządu irackiego" - powiedział przedstawiciel władz koalicyjnych w Bakubie, Edward Peter Messmer.
Iracki minister spraw wewnętrznych Falah Nakib oświadczył, że milicjanci z wiernej al-Sadrowi Armii Mahdiego są mile widziani w szeregach policji i wojska, ale nie mogą patrolować obiektów na własną rękę.
Rzecznik 31-letniego al-Sadra w Bagdadzie Abdul Darradżi powiedział, że jego zwierzchnik nakazał zawieszenie broni i obiecał pomoc w walce z sabotażem po części po to, by przekonać się, czy 30 czerwca Amerykanie, tak jak zapowiadają, naprawdę przekażą władzę rządowi premiera Ijada Alawiego. Darradżi dał do zrozumienia, że jeśli Amerykanie to zrobią, ruch al-Sadra może kontynuować współpracę w władzami irackimi w walce z terrorystami, którzy - jak powiedział - pochodzą spoza Iraku.
em, pap