Aleksander II Gnuśny

Aleksander II Gnuśny

Dodano:   /  Zmieniono: 
Prezydent Kwaśniewski ponosi odpowiedzialność za większość błędów polskiej polityki zagranicznej
Aleksander Kwaśniewski zawsze miał słabość do polityki zagranicznej, ale przez pierwszą kadencję i połowę drugiej nie nadawał tonu tej dziedzinie życia publicznego. W Polsce od chwili odzyskania niepodległości istniał konsensus w sprawie głównych kierunków polityki zagranicznej - wejścia do NATO i Unii Europejskiej. Prezydent trzymał się linii kolejnych rządów, chociaż niektórzy jego postkomunistyczni koledzy starali się o lewicową oryginalność. By podważyć sens przystąpienia Polski do Paktu Północnoatlantyckiego, proponowali przeprowadzenie referendum, a innym razem odwiedzali towarzyszy Slobodana Miloszevicia w Belgradzie. Kwaśniewski dbał tylko o to, by być zapraszanym i by bez kontroli rządu móc zapraszać zagranicznych polityków do swojej rezydencji w Juracie.

Król dyplomacji

Sprawy nabrały nieco innego obrotu po odejściu rządu Jerzego Buzka i wyborczym zwycięstwie SLD w 2001 r. Jako patron postkomunistycznej lewicy Kwaśniewski postanowił zwiększyć wpływy w polityce zagranicznej. Może liczył na to, że będąc aktywnym graczem na scenie międzynarodowej, zapewni sobie po opuszczeniu Pałacu Prezydenckiego wysokie stanowisko w NATO, ONZ lub MKOl? A może obawiał się, że Leszek Miller, mając niewielkie zagraniczne doświadczenie, nie da sobie rady? Dzięki prezydentowi szefem MSZ został Włodzimierz Cimoszewicz, dawny adwersarz Millera. Zaczęło się sterowanie polityką zagraniczną z tylnego, choć prezydenckiego fotela. I z nowym układem pewnie nie byłoby większych kłopotów, gdyby przyjaźń między Millerem a Kwaśniewskim była mniej szorstka, a USA nie podjęły walki z terroryzmem na skalę globalną. To zmusiło Warszawę do podejmowania trudnych decyzji. Pierwsze dotyczące wysłania polskich żołnierzy do Afganistanu nie budziły większych kontrowersji. Kolejne - w sprawie zaangażowania w Iraku - wywoływały dużo emocji.

Iracki slalom

Początkowo w kwestii obalenia reżimu w Bagdadzie prezydent Kwaśniewski zajął jednoznaczne stanowisko. W wywiadzie dla niemieckiej gazety "Der Tagesspiegel" stwierdził, że ma "nieograniczone" zaufanie do prezydenta Busha, a celem operacji w Iraku jest - jak wyznał przed polskimi żołnierzami - "obrona demokracji przed dyktaturą, prawa przed bezprawiem, wolności przed strachem i tyranią". Gdy siły międzynarodowe napotkały w Iraku trudności i Amerykanie, tracąc setki ludzi, skupili się na ograniczeniu strat, a nie rozdawaniu prezentów członkom koalicji, Aleksander Kwaśniewski oświadczył nagle, że w sprawach irackich był "zwodzony". Poczuł się urażony tym, że z zaangażowania w Iraku nie czerpiemy wymiernych korzyści. Nie przyznał jednak, że przed wysłaniem wojska na Bliski Wschód ani on, ani rząd nie negocjowali z USA warunków naszego militarnego zaangażowania. W miesiącach poprzedzających amerykański atak na Bagdad na linii Waszyngton - Warszawa nie było mowy o zniesieniu wiz lub kontraktach na odbudowę Iraku.

Brak orientacji prezydenta w realiach amerykańskiej polityki skutkuje marną polityką wobec USA, czego najlepszym przykładem jest awantura o wizy. Polskie władze słusznie domagają się ich zniesienia. Polscy obywatele nie powinni podróżować do USA na gorszych warunkach niż obywatele państw UE. W sytuacji, gdy USA nie zgadzają się na zniesienie wiz dla Polaków, Warszawa powinna przypomnieć Waszyngtonowi, że dysponujemy instrumentem, dzięki któremu moglibyśmy wprowadzić wymóg posiadania wiz przez Amerykanów na całym terytorium Unii Europejskiej. Nic z tego. Zamiast dążyć do zmniejszania nierówności w polityce wizowej, działania prezydenta Kwaśniewskiego tylko je potęgują. W styczniu prezydent ogłosił jako wielki sukces wprowadzenie wstępnej amerykańskiej kontroli paszportowej na polskich lotniskach. W tym miesiącu ten dziwny pomysł został zrealizowany. Domagamy się zniesienia wiz ze względu na zasadę wzajemności, a nie z powodu wyjątkowej uciążliwości procedur. Tymczasem o polskich kontrolach paszportowych - nawet wstępnych - w USA nie może być mowy. I jak Amerykanie mają zrozumieć konieczność równego traktowania obywateli, jeżeli na życzenie polskiego prezydenta do starych nierówności dochodzą nowe?

Europejska klapa

Z polityką europejską jest jeszcze gorzej. Francuzów do Polski najskuteczniej zraził niedawny prezydencki pracownik Marek Siwiec, który starożytne rakiety Roland, znalezione na wykopaliskach nieopodal Babilonu, wziął za najnowsze cudo francuskiej techniki. Miały być dowodem łamania przez Paryż embarga na sprzedaż broni do Iraku. Bardziej przyzwoicie działał premier Miller, który mimo awantury z rakietami i wypadku helikopterowego bronił korzystnego dla Polski nicejskiego systemu głosowania w Radzie UE. Twarda obrona Nicei nie podobała się jednak Kwaśniewskiemu. Wyznaczony przez niego nowy szef rządu jeszcze przed uzyskaniem wotum zaufania zgodził się na rewizję systemu głosowania i zaakceptował model tzw. podwójnej większości. W jeden dzień, nie zdobywając prawie niczego w zamian, Marek Belka oddał to, co z trudem wywalczyli Jerzy Buzek i Jacek Saryusz-Wolski, a czego bronił Miller. Belka nie zaprotestował też, gdy w ostatniej chwili do europejskiej konstytucji wpisano ostrzejsze warunki przystąpienia nowych państw do strefy euro. Na domiar złego prezydencki wysłannik zgodził się, by w projekcie tego dokumentu znalazły się zapisy, które z tytułu strat spowodowanych komunistycznym spustoszeniem uprzywilejowują tylko jeden obszar w Europie - tereny byłej NRD.

Smutny cień Wałęsy

Po szokującej enuncjacji rosyjskiego ambasadora w Warszawie, który po wyborczej wygranej obecnego prezydenta ucieszył się, że "do władzy przychodzą ludzie dobrze rozumiejący po rosyjsku", można się było spodziewać sukcesów politycznych Aleksandra Kwaśniewskiego po wschodniej stronie granicy. Tak się jednak nie dzieje. Prezydent Ukrainy Leonid Kuczma - mimo licznych spotkań z Kwaśniewskim - raczej mało energicznie przesuwa swój kraj na Zachód. Stosunki z Rosją są gorsze niż w czasach, gdy za politykę zagraniczną odpowiadali Jerzy Buzek, Bronisław Geremek i Władysław Bartoszewski. W Mińsku dyktatura Łukaszenki przekształca się w azjatycką satrapię. W Pałacu Namiestnikowskim nikt się tym nie przejmuje. We wspieranie opozycji na Białorusi bardziej zaangażowana od Polski wydaje się maleńka Litwa.

Bartosz Jałowiecki

Autor jest koordynatorem programowym Nowej Inicjatywy Atlantyckiej działającej przy American Enterprise Institute w Waszyngtonie (www.aei.org/nai)

Pełny tekst ukaże się w najnowszym numerze tygodnika "Wprost". W sprzedaży od poniedziałku 20 września.