Z informacji, podanych w czwartek w Bangkoku wynika, że ataki stanowić mają odwet radykałów islamskich za tragedię, do jakiej doszło przed dziesięcioma dniami, gdy w zamkniętych wozach policyjnych udusiło się 76 islamistów, aresztowanych wcześniej za udział w nielegalnym wiecu. Na tym samym wiecu zastrzelono też kilka osób. Władze wyraziły ubolewanie i twierdzą, że nadal badają sprawę.
Jak pisze agencja Reutera, wyznawcy buddyzmu w trzech tajlandzkich prowincjach na południu kraju, gdzie dominuje islam, żyją w strachu. Część opuściła domy, czasowo przenosząc się do krewnych na północy Tajlandii. W trzech prowincjach - Narathiwat, Yala i Pattani zamknięte pozostają szkoły, w których wykładają buddyjscy nauczyciele.
Armia tajlandzka wzmocniła swe oddziały w niespokojnym regionie. Organizacja Narodów Zjednoczonych natomiast ostrzegła swój personel by zachował jak najdalej posuniętą ostrożność w tej części Tajlandii.
ONZ nie wyklucza też wprowadzenia ograniczeń w podróżowaniu po trzech prowincjach, bardzo często odwiedzanych przez turystów zagranicznych. Ostrzeżenie ONZ znalazło się w wewnętrznym okólniku, przesłanym pracownikom Organizacji w Tajlandii. Do dokumentu dotarła agencja Associated Press.
Grupa o nazwie Islamska Organizacja Wyzwolenia Pattani natomiast za pośrednictwem Internetu wezwała w ostatnich dniach buddystów by wynieśli się z trzech prowincji, grożąc też atakami w Bangkoku.
Od stycznia w niepokojach i atakach na południu Tajlandii zginęło w sumie ponad 450 osób, w większości buddystów. Obecna sytuacja - ostrzegają obserwatorzy - grozi przekształceniem się w wojnę domową.
Tajlandzcy muzułmanie walczą o oderwanie trzech islamskich prowincji od reszty kraju. Poza tymi terenami większość Tajlandczyków wyznaje buddyzm.
ss, pap