W poniedziałek wieczorem (w nocy z poniedziałku na wtorek czasu polskiego) Antonio Villaraigosa, burmistrz kalifornijskiej aglomeracji, poinformował, że po pierwszych 90 minutach zdołano przywrócić dopływ prądu do 90 procent tych dzielnic Los Angeles, które były w poprzednich godzinach odcięte.
Przyczyny wielkiej awarii miały charakter czysto techniczny i wynikały z błędu ludzkiego. Wszystko wskazuje na to, że spowodował ją jeden z elektryków, który doprowadził do zwarcia na wielką skalę, co przy znacznym obciążeniu sieci wywołało automatyczną blokadę. Według jednej wersji, włączył on prąd o zbyt dużym natężeniu, wg innej przeciął pomyłkowo jeden z głownych kabli.
Przedstawiciele policji stanowczo zaprzeczali, że chodzi o działania terrorystyczne i że ma to związek z obchodzoną dzień wcześniej rocznicą zamachów z 11 września 2001 r.
Mimo dziennej pory, sytuacja była dramatyczna, bowiem wysiadła uliczna sygnalizacja świetlna, co spowodowało chaos i blokadę komunikacyjną w godzinach szczytu. Wiele osób utknęło też w windach.
Mimo braku oznak sabotażu policja ogłosiła "alert taktyczny", na czas którego obowiązywały przepisy stanu wyjątkowego. "W mieście obowiązuje alert taktyczny i oczywiście wpływa to na komunikację i ruch uliczny" - powiedział dziennikarzom w trakcie awarii Kevin Maiberger, rzecznik policji Los Angeles. Wyjaśnił, że "alert taktyczny" następuje wtedy, gdy "miasto przechodzi w stan wyjątkowy". "Policjanci odpowiadają na wezwanie tylko wtedy, gdy zachodzi zagrożenie życia" - poinformował. Zastrzegł się, że nie wprowadzono planów ewakuacji.
Napięcie związane z energetyczną blokadą było tym większe, że była to tego lata w Kalifornii druga już awaria na wielką skalę. Poprzednia, spowodowana przerwaniem potężnej linii przesyłowej, pozbawiła w sierpniu prądu ponad 500 tys. mieszkańców południowej Kalifornii.
ss, ks, pap