Problem polega na tym, że Kim Dzong Il nie zna innych metod uprawiania polityki. Szantaż konsoliduje, nieustanne zagrożenie stwarza wrażenie niepewności i nieprzewidywalności. W takich warunkach łatwiej o ustępstwa. Po testach rakietowych w 1998 r., kiedy to rakieta Taepodong przeleciała nad Japonią, Bill Clinton chcąc udobruchać Koreę wysłał jej pomoc humanitarną o wartości kilkudziesięciu milionów dolarów. Kim Dzong Il chce powtórzyć tamten manewr. Niedawne testy rakietowe były nieprzekonujące, sięga więc po inny arsenał.
Dziś główna krytyka za poczynania północnokoreańskiego szaleńca skupia się na prezydencie Bushu. Być może nawet było to celem Kima. Z jednej strony krytyka ta jest słuszna, gdyż obecna administracja niewiele zrobiła, by powstrzymać Kima, z drugiej strony całkiem nietrafna, gdyż to właśnie Bush odstąpił od polityki przekupywania tyrana. W dodatku sytuacja wokół KRLD nie jest łatwa, każdy z krajów sąsiednich rozgrywa tam swoje interesy. To sprawia, że rozmowy sześciostronne są tak trudne i mozolne.
Kim Dzong Ila nie wolno ignorować. Wszak jest szaleńcem. Wydaje się jednak, że wie, że wywołując konflikt w regionie, właśnie on będzie jego pierwszą ofiarą.