Kiedy odkupił pan od zagranicznych inwestorów kilka polskich marek, nazwał to pan repolonizacją. Że wracają do nas. W polskie ręce. I tutaj będą się miały dobrze.
To słowo zrobiło jakąś furorę, ale kupując spółkę przede wszystkim patrzymy na jej konstrukcję, wielkość, brandy, cenę, potencjał wzrostu. To są twarde kryteria zakupu. Jeżeli są spełnione, a okaże się, że marka jest jeszcze polska, to można powiedzieć, że to taka wisienka na torcie. Emocjonalny, dobry dodatek.
Nie ma pan wrażenia, że polskie marki w rękach polskich przedsiębiorców radzą sobie lepiej niż te zarządzane przez kogoś z zagranicy?
Są takie przypadki, kiedy polska marka trafiała w ręce zagranicznego inwestora i stawała się mniej rozpoznawalna. Ale to nie norma. Każdy przedsiębiorca pracuje na to, żeby jego biznes się powiększał. Dlaczego miałby działać na niekorzyść jakiejś marki? Poza tym, jeżeli produkt jest wytwarzany w kraju, zagraniczny inwestor tutaj zatrudnia, korzysta z polskich poddostawców, buduje tutaj własną sieć dystrybucji, to moim zdaniem jest to olbrzymi poziom zaangażowania w krajową gospodarkę. W żadnym wypadku nie traktuję go jak zagranicznego intruza.
A polscy klienci tak traktują. Teraz jest moda na patriotyzm zakupowy. Ludzie chodzą ze smartfonami po sklepach i badają, który produkt jest polski, a który nie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.