Podoba mi się książka Gretkowskiej i to, w jaki sposób wspólnie z czytelnikami pisarka "donasza" swoją ciążę. Jest w tej podróży naturalna, nade wszystko zaś pozostaje kobietą
W Ameryce zapanowała nowa moda. Kogo tylko na to stać, zamawia zbeletryzowaną biografię własnej rodziny. Zawodowi pisarze po wysłuchaniu familijnych opowieści zasiadają do komputerów i tworzą rodzinne romanse, kryminały i studia psychologiczne. Tak się złożyło, że przed kilkoma dniami dostałam do przeczytania jeszcze w tak zwanych szczotkach książkę Manueli Gretkowskiej "Polka". Nie o narodowość tu chodzi, lecz imię dziewczynki, którą pisarka nosiła dziewięć miesięcy pod sercem. Oczyma wyobraźni zobaczyłam dorosłą pannę Polę, która tak jak niektóre jej koleżanki za oceanem odbędzie z mamą literacką podróż do źródeł. Do początku drogi. Do narodzin.
Podoba mi się książka Gretkowskiej i to, w jaki sposób wspólnie z czytelnikami pisarka "donasza" ciążę. Podoba mi się, że jest w tej macierzyńskiej podróży naturalna, że bywa w niej małą i dorosłą dziewczynką. Nade wszystko zaś jest kobietą. Ze swoimi niepokojami, nadwrażliwościami, fascynacjami i sprawami do wyczyszczenia. Tym wszystkim postanowiła się z nami podzielić - czy tylko dlatego, żeby napisać książkę? W bestsellerze Nathalie Angier "Kobieta, geografia intymna" natrafiłam na następujący fragment: "Niepokój kobiety, która spodziewa się dziecka, nie ma charakteru patologii, nie jest też skutkiem ubocznym zawieruchy hormonalnej związanej z późną ciążą; to niepokój całkiem racjonalny, tak ludzki jak nasze przeciwstawne kciuki, pozbawione owłosienia piersi i szkoła rodzenia. Każe kobiecie wydającej na świat dziecko poszukiwać widowni, a nie odosobnienia. Podobnie jak silny stres towarzyszący miłości romantycznej, niepokój ten jest zabarwiony lękiem, który stymuluje autonomiczny odruch ucieczki, w tym wypadku jednak nie od innych, lecz ku nim".
Podoba mi się książka Gretkowskiej. Kupię ją i postawię wśród ulubionych. Najbardziej zaś zapamiętam fragmenty, w których pisarka dywaguje o cudzie macierzyństwa. Zapomnę te, gdzie komentuje publiczne interpretacje faktu, że została matką. Gdy na kolejnej stronie zastanawia się nad tym, jak świat zewnętrzny postrzega jej macierzyństwo, co zgrabnie ujmuje określeniem "ciężarna pornografia", zaczyna się budzić u mnie podejrzenie, że i ona nie jest wolna od przemożnej chęci podzielenia się z mediami odmiennym stanem. Odmawia, aby za chwilę dać się namówić. Czy coś w tym złego?
U Manueli Gretkowskiej motywem przewodnim, który chyba najbardziej ją wkurza, są wątpliwości innych: "taka niezależna, skandalizująca... i dziecko" albo "niepokorna pisarka (dekadentka, skandalistka, feministka - wymawiać jednym tchem) zagnieździła się mieszczańsko w Szwecji i dorosła do roli mamuśki".
Gretkowska słusznie oburza się na stereotypy, po czym niespodziewanie sama raczy nimi czytelników: "Każde męskie pismo hoduje u siebie takie alibi - udomowioną feministkę na etacie". Rozumiem, że lepiej byłoby bez etatu albo w ogóle nie pisać w gazetach, których szefami są mężczyźni. Na zadane samej sobie pytanie, czym w Polsce jest feminizm, autorka odpowiada: "Naklejką My jesteśmy te prawdziwe i zwalczaniem udawanych. Ty nasza, ty nie. Jedna drugą załatwia w wyścigach o tę najpiękniejszą i najmądrzejszą. Kobieca solidarność". A pani jest czyja, pani Manuelo? Ja na przykład przez zdeklarowane feministki nigdy nie byłam postrzegana jako ktoś, dla kogo ważny jest - mówiąc górnolotnie - kobiecy los, lecz mimo to nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby z rozgoryczenia redukować ich idee do... wyborów miss. Chyba jednak zrobiły i robią coś więcej? I dla pani, i dla mnie, i dla innych. Chociaż z drugiej strony może ma pani rację: konkurs o laur najpiękniejszej mógłby się okazać wielce pouczający. Mógłby zaprzeczyć stereotypom, według których feministką zostaje się wówczas, gdy natura, delikatnie mówiąc, skąpi kobiecie urody. Nonsens, prawda? Prawdą natomiast jest to, o czym mówi w książce towarzysz życia pisarki, że "Polka" powinna być opowieścią o cudzie narodzin... i w tym momencie zmroził mnie taki oto fragment książki (list czytelniczki jednego z kobiecych magazynów): "W poprzednim numerze był wywiad z Manuelą Gretkowską, ona jest normalna, szuka szczęścia. Wydaje się interesująca. Redakcjo, dziękuję, sięgnę po jej książki, bo dotychczas podchodziłam do niej sceptycznie, że skandalistka, postmodernistka i feministka!". I tu następuje komentarz niespodziewanie zaakceptowanej, czyli pisarki: "...publiczne chwalenie się swoją głupotą. Sarmacka duma z ignorancji. Nie czytała żadnej książki, ale ma opinię z gazet. I to poczucie wyższości w stosunku do czegoś, czego nie zna. Ja w czapce z gazety i nago, feministka, skandalistka, a naprzeciwko czytelnicze sobowtóry tej pańci. Nie znającej się na pisaniu, za to wiedzącej, czym jest szczęście i przyjemny wyraz twarzy. Łby wypchane gazetami". Zmroziło mnie. I feministycznie, i po kobiecemu, i po ludzku. I wtedy znowu z pomocą przyszła mi Angier, która przywołuje tak zwany syndrom szwedzki: zjawisko psychologiczne nazwane tak od sytuacji, gdy w Sztokholmie podczas napadu na bank kobieta wzięta jako zakładniczka utożsamiła się z porywaczem do tego stopnia, że z jego powodu zerwała z narzeczonym. Teraz już wiem, o co chodzi.
Podoba mi się książka Gretkowskiej i to, w jaki sposób wspólnie z czytelnikami pisarka "donasza" ciążę. Podoba mi się, że jest w tej macierzyńskiej podróży naturalna, że bywa w niej małą i dorosłą dziewczynką. Nade wszystko zaś jest kobietą. Ze swoimi niepokojami, nadwrażliwościami, fascynacjami i sprawami do wyczyszczenia. Tym wszystkim postanowiła się z nami podzielić - czy tylko dlatego, żeby napisać książkę? W bestsellerze Nathalie Angier "Kobieta, geografia intymna" natrafiłam na następujący fragment: "Niepokój kobiety, która spodziewa się dziecka, nie ma charakteru patologii, nie jest też skutkiem ubocznym zawieruchy hormonalnej związanej z późną ciążą; to niepokój całkiem racjonalny, tak ludzki jak nasze przeciwstawne kciuki, pozbawione owłosienia piersi i szkoła rodzenia. Każe kobiecie wydającej na świat dziecko poszukiwać widowni, a nie odosobnienia. Podobnie jak silny stres towarzyszący miłości romantycznej, niepokój ten jest zabarwiony lękiem, który stymuluje autonomiczny odruch ucieczki, w tym wypadku jednak nie od innych, lecz ku nim".
Podoba mi się książka Gretkowskiej. Kupię ją i postawię wśród ulubionych. Najbardziej zaś zapamiętam fragmenty, w których pisarka dywaguje o cudzie macierzyństwa. Zapomnę te, gdzie komentuje publiczne interpretacje faktu, że została matką. Gdy na kolejnej stronie zastanawia się nad tym, jak świat zewnętrzny postrzega jej macierzyństwo, co zgrabnie ujmuje określeniem "ciężarna pornografia", zaczyna się budzić u mnie podejrzenie, że i ona nie jest wolna od przemożnej chęci podzielenia się z mediami odmiennym stanem. Odmawia, aby za chwilę dać się namówić. Czy coś w tym złego?
U Manueli Gretkowskiej motywem przewodnim, który chyba najbardziej ją wkurza, są wątpliwości innych: "taka niezależna, skandalizująca... i dziecko" albo "niepokorna pisarka (dekadentka, skandalistka, feministka - wymawiać jednym tchem) zagnieździła się mieszczańsko w Szwecji i dorosła do roli mamuśki".
Gretkowska słusznie oburza się na stereotypy, po czym niespodziewanie sama raczy nimi czytelników: "Każde męskie pismo hoduje u siebie takie alibi - udomowioną feministkę na etacie". Rozumiem, że lepiej byłoby bez etatu albo w ogóle nie pisać w gazetach, których szefami są mężczyźni. Na zadane samej sobie pytanie, czym w Polsce jest feminizm, autorka odpowiada: "Naklejką My jesteśmy te prawdziwe i zwalczaniem udawanych. Ty nasza, ty nie. Jedna drugą załatwia w wyścigach o tę najpiękniejszą i najmądrzejszą. Kobieca solidarność". A pani jest czyja, pani Manuelo? Ja na przykład przez zdeklarowane feministki nigdy nie byłam postrzegana jako ktoś, dla kogo ważny jest - mówiąc górnolotnie - kobiecy los, lecz mimo to nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby z rozgoryczenia redukować ich idee do... wyborów miss. Chyba jednak zrobiły i robią coś więcej? I dla pani, i dla mnie, i dla innych. Chociaż z drugiej strony może ma pani rację: konkurs o laur najpiękniejszej mógłby się okazać wielce pouczający. Mógłby zaprzeczyć stereotypom, według których feministką zostaje się wówczas, gdy natura, delikatnie mówiąc, skąpi kobiecie urody. Nonsens, prawda? Prawdą natomiast jest to, o czym mówi w książce towarzysz życia pisarki, że "Polka" powinna być opowieścią o cudzie narodzin... i w tym momencie zmroził mnie taki oto fragment książki (list czytelniczki jednego z kobiecych magazynów): "W poprzednim numerze był wywiad z Manuelą Gretkowską, ona jest normalna, szuka szczęścia. Wydaje się interesująca. Redakcjo, dziękuję, sięgnę po jej książki, bo dotychczas podchodziłam do niej sceptycznie, że skandalistka, postmodernistka i feministka!". I tu następuje komentarz niespodziewanie zaakceptowanej, czyli pisarki: "...publiczne chwalenie się swoją głupotą. Sarmacka duma z ignorancji. Nie czytała żadnej książki, ale ma opinię z gazet. I to poczucie wyższości w stosunku do czegoś, czego nie zna. Ja w czapce z gazety i nago, feministka, skandalistka, a naprzeciwko czytelnicze sobowtóry tej pańci. Nie znającej się na pisaniu, za to wiedzącej, czym jest szczęście i przyjemny wyraz twarzy. Łby wypchane gazetami". Zmroziło mnie. I feministycznie, i po kobiecemu, i po ludzku. I wtedy znowu z pomocą przyszła mi Angier, która przywołuje tak zwany syndrom szwedzki: zjawisko psychologiczne nazwane tak od sytuacji, gdy w Sztokholmie podczas napadu na bank kobieta wzięta jako zakładniczka utożsamiła się z porywaczem do tego stopnia, że z jego powodu zerwała z narzeczonym. Teraz już wiem, o co chodzi.
Więcej możesz przeczytać w 19/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.