"To, co teraz zrobiono z Polską, przechodzi wszystko, co znane jest w dziejach jako cynizm i narzucenie narodowi obcej woli przemocą" - zapisała Maria Dąbrowska w styczniu 1945 r.
Wświetle dokumentów, to było wielkie zwycięstwo. Moskiewskie radio nadało rozkaz specjalny naczelnego dowódcy Armii Czerwonej, marszałka Związku Radzieckiego Stalina do marszałka Związku Radzieckiego Żukowa i szefa sztabu gen. płk. Malinina. Rozkaz ten podawał do wiadomości całego świata, że wojska I Frontu Białoruskiego w ustawicznym natarciu z zachodu na Warszawę zajęły Żyrardów i Sochaczew. Jednocześnie uderzeniem z północnego zachodu i południa wojska sowieckie i polskie zdobyły Warszawę, stolicę Polski. Fakt ten został uczczony w Moskwie uroczystym salutem 320 dział. Tego samego dnia na cześć II Frontu Białoruskiego i marszałka Rokossowskiego, którego wojska zajęły 500 miejscowości - w tym Maków, Ciechanów, Pułtusk i Nasielsk - oddano 20 salw z 224 dział.
Zwycięstwobez nieprzyjaciela
17 stycznia 1945 r. tym samym, w świetle dokumentów, stawał się dniem szczególnej chwały polskiego i sowieckiego oręża. Dniem historycznego zwycięstwa. Tego oto dnia padła "Festung Warschau", twierdza - jak pisano - ostatni punkt oporu na drodze do Berlina. Jednostkom wojskowym, które wyróżniły się w bojach, od tej chwili przysługiwał tytuł "warszawskie". Na żołnierskich piersiach z tą chwilą zawisł zasłużony Medal za Warszawę. Do największego zwycięstwa w całych polskich dziejach zabrakło w istocie tylko jednego szczegółu - nieprzyjaciela. Warszawy nikt nie bronił.
To wstydliwy, przez całe lata ukrywany fakt. Zadanie nakazujące "zniszczyć warszawskie zgrupowanie wroga i opanować stolicę Polski Warszawę" otrzymała I Armia Wojska Polskiego. Wówczas pod Warszawą liczyła 93 776 ludzi, miała 1500 dział i 172 wozy pancerne. Do tego jednego dnia, do tej walki o Warszawę, gotowi byli już od pięciu miesięcy. Od sierpnia 1944 r. polskie oddziały pod Warszawą oczekiwały na rozkaz pozwalający ruszyć na stolicę. Byli niemymi świadkami powstania, nieudanego desantu na lewy brzeg Wisły we wrześniu 1944 r. Za tę nieudaną, źle dowodzoną, pozorowaną, próbę pomocy dla Warszawy zapłacili trzema tysiącami poległych. Przez cały październik, listopad i grudzień z prawego praskiego brzegu Wisły śledzili palenie i niszczenie kolejnych ulic, obiektów, wysadzanie całych kwartałów miasta. Sowieci zresztą owo niszczenie skrzętnie dokumentowali, nanosząc na plany Warszawy kolejne niemieckie akty wandalizmu i kolejne niemieckie eksplozje. Nikt im z prawego brzegu Wisły nie przeszkadzał. Przez trzy miesiące Niemcy równali miasto z ziemią, a gdy zakończyli swe dzieło - po prostu się wycofali.
Festung Warschau okazała się fikcją, makabrycznym niemieckim wojennym żartem. Polacy nic o nim nie wiedzieli ani się go nie spodziewali. Gotowi byli do walki na śmierć i życie. O Warszawę i za Warszawę. Jest pytaniem historii, czy Sowieci, wyznaczając właśnie polskie oddziały do uderzenia na Warszawę, nie wiedzieli, że nie ma w niej już niemieckich obrońców. Czy nie wiedzieli o przerzuceniu niemieckiej 6. Armii Pancernej na południe? Czy nie śledzili ruchów wojsk niemieckich, świadczących o tym, że kierunek warszawski w ogóle nie będzie broniony? Czy nie uczestniczyli tym samym w owym niemieckim "żarcie historii", wyznaczając Polakom dramatyczną i wręcz upokarzającą misję "wyzwolenia Warszawy"? Nikt nie odpowie dzisiaj na te pytania i nikt nie przyzna się do podobnej politycznej perfidii. W świetle dokumentów niemieckich, choćby wspomnień gen. Heinza Guderiana, nie ulega wątpliwości, że ewakuacja sił niemieckich z Warszawy trwała dłuższy czas i była trudna do ukrycia przed lornetkami sowieckiego zwiadu. Tak czy inaczej, 17 stycznia Warszawy nie bronił już nikt. Dwa dni wcześniej opuściły miasto szczupłe, liczące ledwie cztery bataliony forteczne, siły niemieckie. Nacierający od rana Polacy już koło południa znaleźli się w centrum, a o godzinie 14.00 mogli meldować o "zdobyciu twierdzy Warszawa". W istocie polskie oddziały w milczeniu przemierzały miasto, które stało się przygnębiającym cmentarzem zrujnowanych budynków i tysięcy ciał na ulicach, w piwnicach i w ruinach.
Defilada w martwym mieście
Według dokumentów, w operacji owego wyzwalania Warszawy poległo 79 żołnierzy. Najczęściej stawali się ofiarami min, które pozostawili niemieccy "obrońcy". 19 stycznia do Warszawy przybyli dowódcy I Armii WP i nowi przywódcy polityczni, nowej ludowej Polski, by w Alejach Jerozolimskich na wysokości dawnego Dworca Głównego, na skrawku jako tako uprzątniętego miasta, przyjąć uroczystą defiladę zwycięstwa. W istocie przebiegała bez świadków, bo w Warszawie nie było żywej duszy. Ze strony praskiej przywieziono kilkudziesięciu ludzi. Na trybunie zasiedli Bierut, Osóbka- -Morawski i gen. Żymierski z jakimś radzieckim generałem. A wojsko szło Alejami Jerozolimskimi na zachód. Małpowano przed wojennymi kamerami słynną defiladę roku 1941, kiedy 7 listopada, w rocznicę rewolucji, przed Stalinem w śmiertelnie zagrożonej przez Niemców Moskwie kolejne pułki i dywizje, nie zatrzymując się ani nawet nie zwalniając kroku przed trybuną, szły na wojnę i na śmierć. W Warszawie nie było już dokąd i po co iść. Wojna wydawała się Polakom i skończona, i przegrana.
"Rano - zapisała Maria Dąbrowska - rozeszła się wiadomość o zajęciu Warszawy, Łodzi, Częstochowy, Sieradza (...). Przez pół godziny słychać było strzelaninę, a potem wszystko ucichło. Około piątej sześć czołgów sowieckich przejechało około bramy szkoły, kierując się okólną drogą przy szosie. (...) Pomyśleć, dziś rano jeszcze byli tu Niemcy, a wieczorem jesteśmy już pod okupacją bolszewicką". W świetle dokumentów do 15 stycznia 1945 r. Rosjanie na prawym brzegu Wisły, na Pradze, zdołali już aresztować 13 tys. Polaków, w tym około 10 tys. żołnierzy i oficerów Armii Krajowej. Sowieckie meldunki z czerwca 1945 r. dotyczyć już będą 25 tys. aresztowanych. Dla wojsk sowieckich ludność miejscowa nie zasługuje na najmniejsze zaufanie. "Są posępni - pisze Dąbrowska - nieuprzejmi i nie ma w nich nic z ducha oswobodzicieli (É). Zabrali już wszystkie konie, krowę, dwie świnie, sporo kur i jaj. Piją, zwłaszcza oficerowie, bardzo dużo wódki, którą sobie każą dawać szklankami. Są przy tym tak nieufni, że każą gospodarzom pierwszym próbować". Warto chyba po 62 latach, które nas dzielą od owego wyzwolenia, przywołać prawdziwe oceny i komentarze wydarzeń dotychczas znanych jedynie z wyreżyserowanych scen polsko-radzieckiego braterstwa broni.
Sowiecki Blitzkrieg
20 stycznia 1945 r., po zaledwie tygodniu operacji styczniowej, w której na polskiej ziemi, między Bałtykiem a Karpatami, bierze udział pięć frontów sowieckich, 4 mln żołnierzy, 62 tys. dział, 10 tys. czołgów, jak zapisze gen. Guderian: "Wróg stanął na ziemi niemieckiej. Lawina nacierających wojsk nie napotykając oporu (!) potoczyła się w kierunku Rzeszy". To, jak się wydaje, prawdziwa ocena faktów i zdarzeń związanych w wyzwalaniem Warszawy i całej zresztą Polski przez Armię Czerwoną. Wbrew wysiłkom tzw. ludowych historyków trudno znaleźć na niej wielkie pola bitewne, wielkie gniazda niemieckiego oporu, wielkie zwycięstwa i klęski. Stosunek sił w tej fazie wojny na froncie wschodnim wydaje się tak miażdżący dla Niemiec, że aż trudno uwierzyć, by w operacjach, w których Armia Czerwona pokonuje dziennie po kilkadziesiąt kilometrów, jej straty osobowe na polskiej ziemi - jak podają sowieckie statystyki - wyniosły w sumie 650 tys. poległych. Trudno się oprzeć podejrzeniu, że sowieccy statystycy w owe straty poniesione przy wyzwalaniu Polski wpisali być może także bilans strat w walkach o Królewiec, Prusy Wschodnie, Wzgórza Seelowskie czy Berlin.
Formalnie rzecz biorąc, od kilkunastu lat wszyscy Polacy już wiedzą, że nie było wyzwolenia Warszawy, że to była fałszywa rocznica, której nikt już nie święci. Do historii przeszły akademie urządzane w szkołach i zakładach pracy, rocznicowe odznaczenia i imprezy. Nikt już nawet nie pamięta styczniowych międzynarodowych warszawskich turniejów koszykarskich o Puchar Wyzwolenia. A jednak ta fałszywa rocznica nadal żywa jest w pamięci. Może dlatego, że niewiele jest w naszej najnowszej historii wspomnień bardziej uwierających zbiorową pamięć, bardziej upokarzających i lepiej ilustrujących stalinowski cynizm historii. Nie dość, że nie dopomogli tragicznej, walczącej Warszawie, nie dość, że nawet nie próbowali powstrzymać niemieckiego dzieła jej zniszczenia, to jeszcze Polakom nakazali "wyzwalać" martwe, poległe miasto, a kolejnym polskim pokoleniom - święcić uroczyście rocznicę rzekomego zwycięstwa.
Kilka dni po owym wyzwoleniu i owym zwycięstwie Maria Dąbrowska pod datą 27 stycznia 1945 r. zapisała w dzienniku: "To, co teraz zrobiono z Polską, przechodzi wszystko, co znane jest w dziejach jako cynizm i narzucenie narodowi obcej woli przemocą. I pomyśleć, że ten nieszczęsny naród po pięciu latach tak straszliwych ofiar, takiej niezłomnej walki i pracy podziemnej przeciw Niemcom, nie ma nawet takiej satysfakcji, żeby historię tej cudownej walki, pracy, ofiar ujawnić i laurem uwieńczyć. Bo tę naszą krew i walkę opluto, zbezczeszczono, przekreślono". I te słowa, jak sądzę, są najwierniejszym i najpełniejszym zapisem pamięci tego, co czuli Polacy w dniach owego "wyzwolenia".
Zwycięstwobez nieprzyjaciela
17 stycznia 1945 r. tym samym, w świetle dokumentów, stawał się dniem szczególnej chwały polskiego i sowieckiego oręża. Dniem historycznego zwycięstwa. Tego oto dnia padła "Festung Warschau", twierdza - jak pisano - ostatni punkt oporu na drodze do Berlina. Jednostkom wojskowym, które wyróżniły się w bojach, od tej chwili przysługiwał tytuł "warszawskie". Na żołnierskich piersiach z tą chwilą zawisł zasłużony Medal za Warszawę. Do największego zwycięstwa w całych polskich dziejach zabrakło w istocie tylko jednego szczegółu - nieprzyjaciela. Warszawy nikt nie bronił.
To wstydliwy, przez całe lata ukrywany fakt. Zadanie nakazujące "zniszczyć warszawskie zgrupowanie wroga i opanować stolicę Polski Warszawę" otrzymała I Armia Wojska Polskiego. Wówczas pod Warszawą liczyła 93 776 ludzi, miała 1500 dział i 172 wozy pancerne. Do tego jednego dnia, do tej walki o Warszawę, gotowi byli już od pięciu miesięcy. Od sierpnia 1944 r. polskie oddziały pod Warszawą oczekiwały na rozkaz pozwalający ruszyć na stolicę. Byli niemymi świadkami powstania, nieudanego desantu na lewy brzeg Wisły we wrześniu 1944 r. Za tę nieudaną, źle dowodzoną, pozorowaną, próbę pomocy dla Warszawy zapłacili trzema tysiącami poległych. Przez cały październik, listopad i grudzień z prawego praskiego brzegu Wisły śledzili palenie i niszczenie kolejnych ulic, obiektów, wysadzanie całych kwartałów miasta. Sowieci zresztą owo niszczenie skrzętnie dokumentowali, nanosząc na plany Warszawy kolejne niemieckie akty wandalizmu i kolejne niemieckie eksplozje. Nikt im z prawego brzegu Wisły nie przeszkadzał. Przez trzy miesiące Niemcy równali miasto z ziemią, a gdy zakończyli swe dzieło - po prostu się wycofali.
Festung Warschau okazała się fikcją, makabrycznym niemieckim wojennym żartem. Polacy nic o nim nie wiedzieli ani się go nie spodziewali. Gotowi byli do walki na śmierć i życie. O Warszawę i za Warszawę. Jest pytaniem historii, czy Sowieci, wyznaczając właśnie polskie oddziały do uderzenia na Warszawę, nie wiedzieli, że nie ma w niej już niemieckich obrońców. Czy nie wiedzieli o przerzuceniu niemieckiej 6. Armii Pancernej na południe? Czy nie śledzili ruchów wojsk niemieckich, świadczących o tym, że kierunek warszawski w ogóle nie będzie broniony? Czy nie uczestniczyli tym samym w owym niemieckim "żarcie historii", wyznaczając Polakom dramatyczną i wręcz upokarzającą misję "wyzwolenia Warszawy"? Nikt nie odpowie dzisiaj na te pytania i nikt nie przyzna się do podobnej politycznej perfidii. W świetle dokumentów niemieckich, choćby wspomnień gen. Heinza Guderiana, nie ulega wątpliwości, że ewakuacja sił niemieckich z Warszawy trwała dłuższy czas i była trudna do ukrycia przed lornetkami sowieckiego zwiadu. Tak czy inaczej, 17 stycznia Warszawy nie bronił już nikt. Dwa dni wcześniej opuściły miasto szczupłe, liczące ledwie cztery bataliony forteczne, siły niemieckie. Nacierający od rana Polacy już koło południa znaleźli się w centrum, a o godzinie 14.00 mogli meldować o "zdobyciu twierdzy Warszawa". W istocie polskie oddziały w milczeniu przemierzały miasto, które stało się przygnębiającym cmentarzem zrujnowanych budynków i tysięcy ciał na ulicach, w piwnicach i w ruinach.
Defilada w martwym mieście
Według dokumentów, w operacji owego wyzwalania Warszawy poległo 79 żołnierzy. Najczęściej stawali się ofiarami min, które pozostawili niemieccy "obrońcy". 19 stycznia do Warszawy przybyli dowódcy I Armii WP i nowi przywódcy polityczni, nowej ludowej Polski, by w Alejach Jerozolimskich na wysokości dawnego Dworca Głównego, na skrawku jako tako uprzątniętego miasta, przyjąć uroczystą defiladę zwycięstwa. W istocie przebiegała bez świadków, bo w Warszawie nie było żywej duszy. Ze strony praskiej przywieziono kilkudziesięciu ludzi. Na trybunie zasiedli Bierut, Osóbka- -Morawski i gen. Żymierski z jakimś radzieckim generałem. A wojsko szło Alejami Jerozolimskimi na zachód. Małpowano przed wojennymi kamerami słynną defiladę roku 1941, kiedy 7 listopada, w rocznicę rewolucji, przed Stalinem w śmiertelnie zagrożonej przez Niemców Moskwie kolejne pułki i dywizje, nie zatrzymując się ani nawet nie zwalniając kroku przed trybuną, szły na wojnę i na śmierć. W Warszawie nie było już dokąd i po co iść. Wojna wydawała się Polakom i skończona, i przegrana.
"Rano - zapisała Maria Dąbrowska - rozeszła się wiadomość o zajęciu Warszawy, Łodzi, Częstochowy, Sieradza (...). Przez pół godziny słychać było strzelaninę, a potem wszystko ucichło. Około piątej sześć czołgów sowieckich przejechało około bramy szkoły, kierując się okólną drogą przy szosie. (...) Pomyśleć, dziś rano jeszcze byli tu Niemcy, a wieczorem jesteśmy już pod okupacją bolszewicką". W świetle dokumentów do 15 stycznia 1945 r. Rosjanie na prawym brzegu Wisły, na Pradze, zdołali już aresztować 13 tys. Polaków, w tym około 10 tys. żołnierzy i oficerów Armii Krajowej. Sowieckie meldunki z czerwca 1945 r. dotyczyć już będą 25 tys. aresztowanych. Dla wojsk sowieckich ludność miejscowa nie zasługuje na najmniejsze zaufanie. "Są posępni - pisze Dąbrowska - nieuprzejmi i nie ma w nich nic z ducha oswobodzicieli (É). Zabrali już wszystkie konie, krowę, dwie świnie, sporo kur i jaj. Piją, zwłaszcza oficerowie, bardzo dużo wódki, którą sobie każą dawać szklankami. Są przy tym tak nieufni, że każą gospodarzom pierwszym próbować". Warto chyba po 62 latach, które nas dzielą od owego wyzwolenia, przywołać prawdziwe oceny i komentarze wydarzeń dotychczas znanych jedynie z wyreżyserowanych scen polsko-radzieckiego braterstwa broni.
Sowiecki Blitzkrieg
20 stycznia 1945 r., po zaledwie tygodniu operacji styczniowej, w której na polskiej ziemi, między Bałtykiem a Karpatami, bierze udział pięć frontów sowieckich, 4 mln żołnierzy, 62 tys. dział, 10 tys. czołgów, jak zapisze gen. Guderian: "Wróg stanął na ziemi niemieckiej. Lawina nacierających wojsk nie napotykając oporu (!) potoczyła się w kierunku Rzeszy". To, jak się wydaje, prawdziwa ocena faktów i zdarzeń związanych w wyzwalaniem Warszawy i całej zresztą Polski przez Armię Czerwoną. Wbrew wysiłkom tzw. ludowych historyków trudno znaleźć na niej wielkie pola bitewne, wielkie gniazda niemieckiego oporu, wielkie zwycięstwa i klęski. Stosunek sił w tej fazie wojny na froncie wschodnim wydaje się tak miażdżący dla Niemiec, że aż trudno uwierzyć, by w operacjach, w których Armia Czerwona pokonuje dziennie po kilkadziesiąt kilometrów, jej straty osobowe na polskiej ziemi - jak podają sowieckie statystyki - wyniosły w sumie 650 tys. poległych. Trudno się oprzeć podejrzeniu, że sowieccy statystycy w owe straty poniesione przy wyzwalaniu Polski wpisali być może także bilans strat w walkach o Królewiec, Prusy Wschodnie, Wzgórza Seelowskie czy Berlin.
Formalnie rzecz biorąc, od kilkunastu lat wszyscy Polacy już wiedzą, że nie było wyzwolenia Warszawy, że to była fałszywa rocznica, której nikt już nie święci. Do historii przeszły akademie urządzane w szkołach i zakładach pracy, rocznicowe odznaczenia i imprezy. Nikt już nawet nie pamięta styczniowych międzynarodowych warszawskich turniejów koszykarskich o Puchar Wyzwolenia. A jednak ta fałszywa rocznica nadal żywa jest w pamięci. Może dlatego, że niewiele jest w naszej najnowszej historii wspomnień bardziej uwierających zbiorową pamięć, bardziej upokarzających i lepiej ilustrujących stalinowski cynizm historii. Nie dość, że nie dopomogli tragicznej, walczącej Warszawie, nie dość, że nawet nie próbowali powstrzymać niemieckiego dzieła jej zniszczenia, to jeszcze Polakom nakazali "wyzwalać" martwe, poległe miasto, a kolejnym polskim pokoleniom - święcić uroczyście rocznicę rzekomego zwycięstwa.
Kilka dni po owym wyzwoleniu i owym zwycięstwie Maria Dąbrowska pod datą 27 stycznia 1945 r. zapisała w dzienniku: "To, co teraz zrobiono z Polską, przechodzi wszystko, co znane jest w dziejach jako cynizm i narzucenie narodowi obcej woli przemocą. I pomyśleć, że ten nieszczęsny naród po pięciu latach tak straszliwych ofiar, takiej niezłomnej walki i pracy podziemnej przeciw Niemcom, nie ma nawet takiej satysfakcji, żeby historię tej cudownej walki, pracy, ofiar ujawnić i laurem uwieńczyć. Bo tę naszą krew i walkę opluto, zbezczeszczono, przekreślono". I te słowa, jak sądzę, są najwierniejszym i najpełniejszym zapisem pamięci tego, co czuli Polacy w dniach owego "wyzwolenia".
Więcej możesz przeczytać w 3/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.