Posiadacze obrazów Michaela Willmanna nie zamierzają oddać ich do Lubiąża
Michael Willmann, przez lata związany z kulturalnymi centrami, jakimi w XVII wieku były opactwa w Lubiążu i Krzeszowie, słynął na całym Śląsku - wówczas najbogatszej prowincji środkowej Europy. Współcześni nie szczędzili mu pochwał, przyrównując go do starożytnego mistrza pędzla Apellesa, Michała Anioła i Rubensa. To ostatnie porównanie nie jest zresztą czczym pochlebstwem. Podobnie jak flamandzki artysta Willmann tworzył obrazy ekspresyjne, dramatyczne i wielkoformatowe. W tej ostatniej dziedzinie kładzie zresztą Rubensa na łopatki - skrupulatni badacze obliczyli, że całkowita powierzchnia 54 fresków i 237 prac sztalugowych Willmanna wynosi około 900 m.
Ten barokowy artysta był bodaj jedynym malarzem tworzącym na terenach dzisiejszej Polski, który talentem nie ustępował największym mistrzom epoki. A jednak okrągła, trzechsetna rocznica śmierci Willmanna przeszła niemal bez echa.
W służbie mistyki
Artysta przyszedł na świat w 1630 r. w Królewcu jako czwarte z dziesięciorga dzieci tuzinkowego malarza. Nie wiadomo, jak udało się młodemu Michaelowi odbyć podróż do artystycznego tygla epoki - Flandrii i Holandii, ale był to strzał w dziesiątkę. Zetknięcie się z twórczością Rembrandta, Rubensa czy Jordaensa uświadomiło Willmannowi, że aby odnieść sukces, trzeba malować nowocześnie. W pracowniach niderlandzkich artystów bacznie podpatrywał nową, podbijającą Europę estetykę - odważne operowanie światłocieniem, silne kontrasty, dynamikę obrazu. Kupował mnóstwo sztychów i uczył się, studiując owe "prototypy". O tym, że uczniem był wyjątkowo pojętnym, świadczyło późniejsze zatrzęsienie zamówień. Willmann pracował na dworze berlińskim, w Rzeczypospolitej, przez pewien czas przebywał też we Wrocławiu. Tam w 1656 r. poznał opata klasztoru w Lubiążu Arnolda Freibergera. To zdarzenie wyznaczyło punkt zwrotny w jego karierze.
Między kalwińskim malarzem i katolickim dostojnikiem zawiązała się nić porozumienia. Miała na to zapewne wpływ osobowość opata - byłego protestanta i jak na tamte czasy względnego liberała. Nie minęło zresztą kilka lat, a problem wyznania przestał istnieć. Willmann przeszedł na katolicyzm, przyjmując imiona Leopold, z uwagi na cesarza, i Łukasz - imię patrona malarzy. Konwersje na wiarę rzymską nie były zresztą w tej epoce rzadkie - dość wspomnieć przypadek wrocławskiego lekarza Johannesa Scheffera, który w tym samym czasie przeszedł na katolicyzm i jako Angelus Silesius stał się czołowym przedstawicielem śląskiej mistyki (dzisiaj patronuje on nagrodzie dla literatów Europy Środkowej).
Pierwszy znaczący cykl Willmanna po przyjeździe do Lubiąża to seria męczeństw świętych. Naturalistyczne, wręcz epatujące okrucieństwem przedstawienia kaźni apostołów w doskonały sposób wpisywały się w strategię kontrreformacji. Na obrazie ukazującym św. Bartłomieja psy liżą zdarte z męczennika płaty skóry.
Jak każdy szanujący się barokowy artysta Willmann nie malował jednak sam. Jego firma miała charakter rodzinny. Po poślubieniu wdowy po urzędniku cesarskim Heleny Liszkowej przejął opiekę nad jej synem Johannem Christophem. Wykształcił go na malarza i zafundował artystyczną podróż do Włoch. Lubiąskiemu mistrzowi pomagały też córka Anna Elizabeth i syn Michael Leopold. Do drobniejszych prac najął lokalnych malarzy.
Niezależnie od liczby pomocników obrazy Willmanna mają jednak de facto dwóch autorów. W głębi obrazu przedstawiającego błogosławionego Joachima naszym oczom ukazuje się wiele mówiąca scena. Pracownia malarska. Przy sztalugach siedzi artysta, nad nim nachyla się zakonnik. Wskazuje palcem na obraz, najwyraźniej daje malarzowi wskazówki. Podział kompetencji jest oczywisty: fizycznie obraz tworzy artysta, ale inicjatorem jego powstania jest opat. Trudno o bardziej dobitny komentarz do charakteru związku XVII-wiecznego Kościoła ze sztuką.
Politycznie niepoprawny
Willmann zmarł w 1706 r. jako człowiek zamożny, właściciel nieźle prosperującej winnicy, a w dowód zasług doczekał się niespotykanego zaszczytu: spoczął w krypcie opatów w Lubiążu. W zetknięciu z historią artystyczna spuścizna "śląskiego Rubensa" nie miała jednak szczęścia. Willmannowi dane było tworzyć w miejscach, które ze względu na historyczne zawirowania są "niczyje". Poniekąd "niczyja" jest zatem także tworzona tam sztuka. Wyrażające triumf wojującego katolicyzmu płótna lubiąskiego artysty nie w smak były protestanckim Prusakom, którzy zdobyli Śląsk w połowie XVIII wieku. Dla niemieckich nacjonalistów Willmann był postacią w najlepszym wypadku obojętną. W PRL, w imię kulturowego scalenia ziem odzyskanych z resztą kraju, roztkliwiano się nad pozostałościami sztuki piastowskiej, ignorując twórczość niemieckojęzycznych artystów.
Los nie był łaskawy dla obrazów Willmanna, zwłaszcza fresków i płócien z Lubiąża. Ten gigantyczny obiekt sakralny, z fasadą o długości niemal ćwierć kilometra, pozornie wydawał się niezniszczalny. Po kasacie zakonu cystersów w opactwie mieściły się wojskowe lazarety, zakład dla obłąkanych, a w końcu fabryka broni. Dzieła zniszczenia dopełniła Armia Czerwona. Trzydzieści ocalałych prac mistrza zawisło w odbudowanych z gruzów warszawskich świątyniach, część trafiła do muzeów narodowych we Wrocławiu i Warszawie. Większość tkwi w bocznych nawach i magazynach, pokrywając się coraz grubszą warstwą kurzu.
Pomysł otwarcia Muzeum Willmanna w miejscu, gdzie spędził większość życia i gdzie został pochowany, wydaje się oczywisty. - Byłby to nie tylko sposób uhonorowania wielkiego artysty, ale także magnes przyciągający turystów do Lubiąża i na Śląsk - twierdzi czołowy polski znawca twórczości malarza i jeden z pomysłodawców projektu dr Andrzej Kozieł. - Projekt wałkuje się od kilku dekad, wcześniej jako muzeum baroku. Niewiele wskazuje na to, by miał zostać zrealizowany, a my pod żadnym pozorem nie przekażemy naszych willmannów do miejsca, w którym są tak skandaliczne warunki do przechowywania dzieł - oponuje Marek Pierzchała z wrocławskiego Muzeum Narodowego. Podobnie myślą proboszczowie kościołów, w których znajdują się płótna mistrza. Aby doprowadzić pałac lubiąskich opatów do stanu używalności, potrzeba 7 mln euro (cały kompleks - 30 mln). Kwoty, które udało się zdobyć do tej pory, mogą starczyć co najwyżej na naprawę dachu, a nie stworzenie nowoczesnej muzealnej infrastruktury.
Nic więc nie wskazuje na to, by mu-zeum miało powstać w najbliższym czasie. Ale na Śląsku artysta nawet bez tego cieszy się sławą. Krążą nawet legendy o jego rzekomym pijaństwie. Opat miał tak często znajdować Willmanna w karczmie wtedy, gdy ten zobowiązany był do pracy nad świątynnymi freskami, że zdecydował się na desperacki krok: zamknął artystę w kościele, zapowiadając, że wypuści go dopiero po ukończeniu pracy. Nieważne, że według historycznych źródeł przytrafiło się to innemu malarzowi. Mit żyje własnym życiem: w pocysterskim Krzeszowie, dla którego mistrz z Lubiąża wykonał wiele obrazów i kompozycję nawiązującą stylem do rzymskiej Kaplicy Sykstyńskiej, w najlepsze działa karczma Willmannowa Pokusa.
Ten barokowy artysta był bodaj jedynym malarzem tworzącym na terenach dzisiejszej Polski, który talentem nie ustępował największym mistrzom epoki. A jednak okrągła, trzechsetna rocznica śmierci Willmanna przeszła niemal bez echa.
W służbie mistyki
Artysta przyszedł na świat w 1630 r. w Królewcu jako czwarte z dziesięciorga dzieci tuzinkowego malarza. Nie wiadomo, jak udało się młodemu Michaelowi odbyć podróż do artystycznego tygla epoki - Flandrii i Holandii, ale był to strzał w dziesiątkę. Zetknięcie się z twórczością Rembrandta, Rubensa czy Jordaensa uświadomiło Willmannowi, że aby odnieść sukces, trzeba malować nowocześnie. W pracowniach niderlandzkich artystów bacznie podpatrywał nową, podbijającą Europę estetykę - odważne operowanie światłocieniem, silne kontrasty, dynamikę obrazu. Kupował mnóstwo sztychów i uczył się, studiując owe "prototypy". O tym, że uczniem był wyjątkowo pojętnym, świadczyło późniejsze zatrzęsienie zamówień. Willmann pracował na dworze berlińskim, w Rzeczypospolitej, przez pewien czas przebywał też we Wrocławiu. Tam w 1656 r. poznał opata klasztoru w Lubiążu Arnolda Freibergera. To zdarzenie wyznaczyło punkt zwrotny w jego karierze.
Między kalwińskim malarzem i katolickim dostojnikiem zawiązała się nić porozumienia. Miała na to zapewne wpływ osobowość opata - byłego protestanta i jak na tamte czasy względnego liberała. Nie minęło zresztą kilka lat, a problem wyznania przestał istnieć. Willmann przeszedł na katolicyzm, przyjmując imiona Leopold, z uwagi na cesarza, i Łukasz - imię patrona malarzy. Konwersje na wiarę rzymską nie były zresztą w tej epoce rzadkie - dość wspomnieć przypadek wrocławskiego lekarza Johannesa Scheffera, który w tym samym czasie przeszedł na katolicyzm i jako Angelus Silesius stał się czołowym przedstawicielem śląskiej mistyki (dzisiaj patronuje on nagrodzie dla literatów Europy Środkowej).
Pierwszy znaczący cykl Willmanna po przyjeździe do Lubiąża to seria męczeństw świętych. Naturalistyczne, wręcz epatujące okrucieństwem przedstawienia kaźni apostołów w doskonały sposób wpisywały się w strategię kontrreformacji. Na obrazie ukazującym św. Bartłomieja psy liżą zdarte z męczennika płaty skóry.
Jak każdy szanujący się barokowy artysta Willmann nie malował jednak sam. Jego firma miała charakter rodzinny. Po poślubieniu wdowy po urzędniku cesarskim Heleny Liszkowej przejął opiekę nad jej synem Johannem Christophem. Wykształcił go na malarza i zafundował artystyczną podróż do Włoch. Lubiąskiemu mistrzowi pomagały też córka Anna Elizabeth i syn Michael Leopold. Do drobniejszych prac najął lokalnych malarzy.
Niezależnie od liczby pomocników obrazy Willmanna mają jednak de facto dwóch autorów. W głębi obrazu przedstawiającego błogosławionego Joachima naszym oczom ukazuje się wiele mówiąca scena. Pracownia malarska. Przy sztalugach siedzi artysta, nad nim nachyla się zakonnik. Wskazuje palcem na obraz, najwyraźniej daje malarzowi wskazówki. Podział kompetencji jest oczywisty: fizycznie obraz tworzy artysta, ale inicjatorem jego powstania jest opat. Trudno o bardziej dobitny komentarz do charakteru związku XVII-wiecznego Kościoła ze sztuką.
Politycznie niepoprawny
Willmann zmarł w 1706 r. jako człowiek zamożny, właściciel nieźle prosperującej winnicy, a w dowód zasług doczekał się niespotykanego zaszczytu: spoczął w krypcie opatów w Lubiążu. W zetknięciu z historią artystyczna spuścizna "śląskiego Rubensa" nie miała jednak szczęścia. Willmannowi dane było tworzyć w miejscach, które ze względu na historyczne zawirowania są "niczyje". Poniekąd "niczyja" jest zatem także tworzona tam sztuka. Wyrażające triumf wojującego katolicyzmu płótna lubiąskiego artysty nie w smak były protestanckim Prusakom, którzy zdobyli Śląsk w połowie XVIII wieku. Dla niemieckich nacjonalistów Willmann był postacią w najlepszym wypadku obojętną. W PRL, w imię kulturowego scalenia ziem odzyskanych z resztą kraju, roztkliwiano się nad pozostałościami sztuki piastowskiej, ignorując twórczość niemieckojęzycznych artystów.
Los nie był łaskawy dla obrazów Willmanna, zwłaszcza fresków i płócien z Lubiąża. Ten gigantyczny obiekt sakralny, z fasadą o długości niemal ćwierć kilometra, pozornie wydawał się niezniszczalny. Po kasacie zakonu cystersów w opactwie mieściły się wojskowe lazarety, zakład dla obłąkanych, a w końcu fabryka broni. Dzieła zniszczenia dopełniła Armia Czerwona. Trzydzieści ocalałych prac mistrza zawisło w odbudowanych z gruzów warszawskich świątyniach, część trafiła do muzeów narodowych we Wrocławiu i Warszawie. Większość tkwi w bocznych nawach i magazynach, pokrywając się coraz grubszą warstwą kurzu.
Pomysł otwarcia Muzeum Willmanna w miejscu, gdzie spędził większość życia i gdzie został pochowany, wydaje się oczywisty. - Byłby to nie tylko sposób uhonorowania wielkiego artysty, ale także magnes przyciągający turystów do Lubiąża i na Śląsk - twierdzi czołowy polski znawca twórczości malarza i jeden z pomysłodawców projektu dr Andrzej Kozieł. - Projekt wałkuje się od kilku dekad, wcześniej jako muzeum baroku. Niewiele wskazuje na to, by miał zostać zrealizowany, a my pod żadnym pozorem nie przekażemy naszych willmannów do miejsca, w którym są tak skandaliczne warunki do przechowywania dzieł - oponuje Marek Pierzchała z wrocławskiego Muzeum Narodowego. Podobnie myślą proboszczowie kościołów, w których znajdują się płótna mistrza. Aby doprowadzić pałac lubiąskich opatów do stanu używalności, potrzeba 7 mln euro (cały kompleks - 30 mln). Kwoty, które udało się zdobyć do tej pory, mogą starczyć co najwyżej na naprawę dachu, a nie stworzenie nowoczesnej muzealnej infrastruktury.
Nic więc nie wskazuje na to, by mu-zeum miało powstać w najbliższym czasie. Ale na Śląsku artysta nawet bez tego cieszy się sławą. Krążą nawet legendy o jego rzekomym pijaństwie. Opat miał tak często znajdować Willmanna w karczmie wtedy, gdy ten zobowiązany był do pracy nad świątynnymi freskami, że zdecydował się na desperacki krok: zamknął artystę w kościele, zapowiadając, że wypuści go dopiero po ukończeniu pracy. Nieważne, że według historycznych źródeł przytrafiło się to innemu malarzowi. Mit żyje własnym życiem: w pocysterskim Krzeszowie, dla którego mistrz z Lubiąża wykonał wiele obrazów i kompozycję nawiązującą stylem do rzymskiej Kaplicy Sykstyńskiej, w najlepsze działa karczma Willmannowa Pokusa.
Więcej możesz przeczytać w 3/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.