Moralność Clintona to nie nasz problem. My jesteśmy mu przecież coś winni
Znany senator AWS jest zdegustowany, ponieważ Bill Clinton za wystąpienie w Polsce ma dostać 100 tys. dolarów. Znany poseł AWS szydzi, że owszem, zapłaciłby 6 tys. zł za wysłuchanie eksprezydenta, ale gdyby ten opowiadał o swoich romansach, a nie "nudził o globalizacji". I pomyśleć, że jeszcze cztery miesiące temu Clinton był najważniejszą osobą na planecie.
Jeśli Bill Clinton miał jakieś złudzenia co do tego, że miękko wyląduje na lotnisku Prywatność, to się ich pozbył. Jeżeli jednak miałby je nadal, straciłby je pewnie, gdyby posłuchał polskich komentarzy na własny temat. Że nienawidzi go wielu w Ameryce, to zapewne rozumie. Afery, skandale, Lewinsky, ułaskawienia, White-water - było tego dużo, za dużo nawet dla wielu jego zwolenników. Ale że komuś może się nie spodobać jego płatny wykład w Warszawie? W końcu zrobił dla Polski dość, by nie patrzono u nas na jego zasługi przez pryzmat jego rozporka.
Tak, pamięć ludzka jest krótka. Kto dziś pamięta serdeczny uścisk Billa Clintona i Aleksandra Kwaśniewskiego na placu Zamkowym w lipcu 1997 r.? Kto pamięta śpiewane amerykańskiemu prezydentowi przez 20 tys. warszawiaków "Sto lat"? Kto pamięta jego piękne, wypowiedziane wtedy słowa: "Nigdy więcej o waszym losie nie będą decydowali inni. Nigdy więcej nie zrobi się ofiary z waszego bezpieczeństwa. Nigdy więcej nie odmówi się wam prawa do wolności. Polska wraca do domu"? Kto, słysząc je, nie miał w oczach łez? Co tam jednak łzy, przecież właśnie zaczynała się wielka powódź.
Jak to jest z tym Clintonem? Nie pamiętamy, kiepsko pamiętamy albo nie chcemy pamiętać tego, co mu zawdzięczamy, bo tyle było związanych z nim afer i skandali czy może z założenia lubimy Reagana i Bushów, gdyż republikanie, wiadomo, z Moskwą grają ostro? Czy ktoś miałby za złe Reaganowi, gdyby w 1989 r., po ośmiu wykładach za 2 mln USD w Japonii, wpadł jeszcze do Polski na jeden za zniżkowe 100 tys. USD? Czy ktoś obwiniałby Busha seniora, gdyby po powrocie z Japonii, gdzie za pięć wystąpień otrzymał 500 tys. USD, dostał jeszcze 100 tys. dolarów za kilka złotych myśli wypowiedzianych w Warszawie? Pewnie nie. Z Clintonem jest inaczej. Dlaczego? Czasem najprostsza odpowiedź bywa najlepsza. Moja brzmi: winny jest Franklin Delano Roosevelt. To on w grudniu 1943 r. na konferencji w Teheranie mówił Stalinowi i Mołotowowi, że w roku 1944 czekają go wybory i nie chce stracić głosów Amerykanów polskiego pochodzenia, a znając plany marszałka Stalina związane z Polską, prosi o zrozumienie, że wolałby w tej sprawie unikać publicznych wypowiedzi. Niewiele później była Jałta, która na kilka miesięcy przed śmiercią samego Roosevelta zabiła nasze aspiracje do wolności. Dla milionów Polaków po obu stronach Atlantyku równanie było proste: Jałta = zdrada = Roosevelt = demokraci. Dlatego w domu późniejszej senator polskiego pochodzenia i gorącej zwolenniczki rozszerzenia NATO na Polskę Barbary Mikulski portret wielbionego za New Deal Roosevelta obrócono na wiele lat do ściany. Dlatego przez kilka dziesięcioleci, czasem wbrew faktom, republikanie symbolizowali w naszych oczach wsparcie dla wolnościowych dążeń Polaków, a demokraci - ustępliwość i słabość. Dlatego może w 1995 r., gdy administracja Clintona, naszym zdaniem, za wolno popychała pociąg z napisem "Rozszerzenie NATO", minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski popełnił straszliwe dyplomatyczne faux pas, mówiąc, że gdyby w Waszyngtonie rządzili republikanie, z rozszerzeniem byłoby znacznie lepiej. Faux pas nie faux pas, wielu przyznawało mu rację, "bo przecież wiadomo, jak to jest z tymi demokratami i tym Clintonem". Żeby się nie mądrzyć, powiem bez bicia - sam mu przyznawałem rację. Z powodów jak wyżej.
Gdy w lecie 1992 r. wysłannicy kandydata Clintona pojawili się w Warszawie, ludzie Lecha Wałęsy stwierdzili, że nie ma potrzeby przyjmować ich w Belwederze. Lubiliśmy przecież Busha, Bush wygrał wspólnie z Reaganem zimną wojnę, Bush zwyciężył w Zatoce Perskiej, a Clinton był z prowincjonalnego Arkansas i mówił, że interesuje go tylko gospodarka. Gdzie tu wybór? Tyle że Amerykanie wybierali prezydenta dla siebie, a nie dla nas. Jakież było moje zdziwienie, gdy kilka tygodni po entuzjastycznym powitaniu Busha na placu Zamkowym w lipcu 1992 r. wylądowałem w Ameryce i bardzo szybko się zorientowałem, że dni jego prezydentury są policzone. Wkrótce potem prezydentem został po raz pierwszy polityk urodzony po wojnie, który w czasie studiów nie tylko protestował przeciw interwencji w Wietnamie, ale pojechał nawet na wycieczkę do Moskwy i Pragi. Nie dziwota, że w czasie kampanii pojawiły się pogłoski, iż Clinton chciał zrezygnować z amerykańskiego obywatelstwa, a może nawet miał powiązania z KGB (jego gospodarze w Pradze byli pracownikami czeskiej bezpieki). Eksperci w Polsce uznali, że z rozszerzeniem NATO będzie teraz krucho. Tak jakby wcześniej krucho nie było.
Na początku lat 90. Jan Nowak-Jeziorański dotarł do pracującego w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa Davida Gumperta, który za prezydentury Busha kierował w niej polityką wobec Europy. Gumpert powiedział mu wtedy, że samo mówienie o rozszerzeniu NATO jest szczytem braku odpowiedzialności. Przedtem, wiosną 1990 r., przyjechał do Warszawy amerykański sekretarz stanu James Baker, który kilka tygodni wcześniej uzyskał zgodę Michaiła Gorbaczowa na przyjęcie do NATO zjednoczonych Niemiec. W rozmowie z szefem Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego prof. Bronisławem Geremkiem Baker wyłożył swoje credo w sprawie paktu: "Nie wyobrażamy sobie, by zjednoczone Niemcy nie weszły do NATO". "A co dalej?" - zapytał go Bronisław Geremek, pytając w istocie: "A co z nami?". "Dajmy czas czasowi - odpowiedział Baker. - Dla was ważne jest, że wiążecie się z Zachodem i że NATO będziecie mieć bliżej siebie, przy swojej zachodniej granicy". Bez sensu byłoby mieć do republikanów pretensje o takie stanowisko. Warto jednak pamiętać, że czas nadszedł z początkiem ery Clintona, a poważną dyskusję o rozszerzeniu NATO podjęto, gdy Bush od dawna już nie mieszkał w Białym Domu.
Gdzieś w marcu 1993 r. Stephen Larrabee, Ronald Asmus i Richard Kugler, trzej eksperci z kalifornijskiej Rand Corporation - think tanku, czyli umysłowego zaplecza Pentagonu - wpadli na pomysł przemalowania europejskiej mapy politycznej i militarnej. Idea była tyleż prosta, co rewolucyjna. Na nowej mapie Niemcy byłyby w centrum, a nie na obrzeżach zachodniego systemu bezpieczeństwa. Na obrzeżach mieli się znaleźć nowi członkowie NATO z dawnego bloku wschodniego. Bez wątpienia właśnie to był sposób, żeby zdobyć Wschód bez jednego wystrzału. Tylko jak ten pomysł sprzedać innym? Stephen Larrabee dobrze pamięta reakcję Białego Domu na raport "Budowa nowego NATO", który ukazał się w prestiżowym periodyku "Foreign Affairs". "Wszyscy w Waszyngtonie sądzili, że oszaleliśmy - wspomina. - Tylko dwie osoby tak nie myślały. Na szczęście jedną z nich był Bill Clinton".
Miesiąc później w atmosferze gigantycznego bałaganu, typowego dla początków administracji Clintona, odbywały się w Waszyngtonie uroczystości z okazji otwarcia Muzeum Holocaustu. Gdy jakiś biedak z Białego Domu podejmował daremne próby doliczenia się zaproszonych głów państw, Vaclav Havel i Lech Wałęsa skorzystali z okazji, by przekonać amerykańskiego gospodarza, że USA muszą zapewnić ich krajom prawdziwe bezpieczeństwo. Havel ostrzegał Clintona, że jeśli "Zachód nie zapewni stabilizacji Wschodowi, Wschód zapewni destabilizację Zachodowi", a Wałęsa kategorycznie żądał, by Zachód dał takim krajom, jak Polska i Czechy, to, co powinien był im dać już po wojnie. Ciekawe, że polski prezydent zapomniał potem o tej rozmowie. Clinton nie. Zaraz po niej powiedział swoim współpracownikom: "Pomyślcie tylko. Jak możemy odmawiać ludziom, którzy przez 50 lat pozbawieni byli wszystkiego, co myśmy mieli zawsze?".
Nie chcę upiększać realiów. Amerykański prezydent w podniosłej atmosferze uroczystości upamiętniającej wielką tragedię zdał sobie sprawę ze słuszności aspiracji ludzi mieszkających w miejscu, gdzie do tej tragedii doszło, po czym w metodyczny sposób pracował na rzecz rozszerzenia sojuszu i spełnienia ich najskrytszych życzeń. Tak proste to oczywiście nie było, zresztą nic nie jest proste w polityce. W ciągu kilku lat, najpierw z Warszawy, a potem z Waszyngtonu, wysłałem kilkadziesiąt korespondencji poświęconych zygzakom w sprawie rozszerzenia NATO i - prawdę mówiąc - często traciłem wiarę w sens tej pracy. Bo czy wszystkie te manewry nie były w istocie dreptaniem w miejscu? Czy kiedy w styczniu 1994 r. już prezydent Bill Clinton mówił w Pradze, że "pytanie nie brzmi już, czy NATO przyjmie nowych członków, ale kiedy i jak", to nie grał wyłącznie na zwłokę? Fakt, że mówił to w praskim pałacu Schonborn, w którym w 1917 r. mieszkał Franz Kafka, nasuwał mimowolne skojarzenie sprawy rozszerzenia paktu z kafkowskim labiryntem. Sam się dziwiłem, czemu gorący przeciwnik rozszerzenia Michael Mandelbaum miał do prezydenta i jego administracji wielkie pretensje o te, jak się wydawało, niewiele znaczące słowa. Tuż przed wyjazdem Clintona do Warszawy w lipcu 1994 r. w Gabinecie Owalnym zadałem prezydentowi sakramentalne pytanie o to, kiedy i o jakie państwa zostanie rozszerzone NATO. Odpowiedź była wymijająca, tak jak wiele razy przedtem i wiele razy potem. Aż do października roku 1996, gdy na trzynaście dni przed wyborami prezydenckimi w Fisher Theatre w Detroit Clinton powiedział jasno: "W 1999 r., w 50. rocznicę paktu i dziesięć lat po upadku muru berlińskiego, pierwsze kraje, które zaprosimy do NATO, zostaną pełnymi członkami sojuszu".
Jasne, że do takiej deklaracji popychali Clintona republikanie. Jasne, że wielka debata o rozszerzeniu toczyła się nie tylko między NATO i Rosją, między Ameryką i jej sojusznikami oraz między demokratami a republikanami, ale także wewnątrz samej administracji. I była to walka ostra, w której przez dłuższy czas prezydent nie trzymał z żadną ze stron. Jasne też, że Clinton wiedział, jakie było stanowisko milionów Amerykanów polskiego pochodzenia (szczególnie ważne tuż przed wyborami). Mógł jednak je zignorować, bo jego rywalizacja z republikaninem Robertem Dole’em była rozstrzygnięta na wiele miesięcy przed elekcją. Wystarczyło więc złożyć kolejną niezobowiązującą deklarację - tak niezobowiązującą, że nie musiałby się z niej nawet wycofywać. Czy nie istniało niebezpieczeństwo, że członkostwo Polski w NATO będzie z powodu ustępstw wobec Moskwy członkostwem drugiej kategorii? Istniało. Co z tego jednak, skoro wskutek perswazji i autorefleksji Waszyngton na te ustępstwa nie poszedł. Czy sprawa rozszerzenia potoczyłaby się inaczej i szybciej, gdyby w 1992 r. na drugą kadencję wybrano Busha? Może.
To była ironia losu. W maju 1997 r. niedaleko paryskiego Łuku Triumfalnego w Pałacu Elizejskim prezydent z prowincjonalnego Arkansas, który miał ignorować sprawy zagraniczne, pieczętował zwycięstwo dekady w amerykańskiej polityce zagranicznej - zwycięstwo, które kilka lat wcześniej wydawało się nieprawdopodobne. Borys Jelcyn, zgrzytając zębami, złożył w obecności i za namową Clintona parafkę pod pomysłem przemalowania politycznej mapy Europy w sposób, którego Rosja tak naprawdę nigdy nie zaakceptowała - NATO i Rosja podpisywały Akt Stanowiący, dotyczący wzajemnych stosunków, współpracy i bezpieczeństwa. Jak na ironię właśnie w Paryżu do Clintona dotarła informacja o sprawie o molestowanie seksualne, jaką wytoczyła mu Paula Jones. Kilka miesięcy później w zastawioną przez jej prawników pułapkę wpadła Monika Lewinsky, a wraz z nią sam prezydent. Jak to z Clintonem bywało, triumfowi towarzyszyła osobista klęska. Doradca prezydenta George Stephanopoulos napisał potem: "Obserwowałem to wszystko, zastanawiając się, co by było, gdyby ten dobry prezydent był lepszym człowiekiem". Nie wiadomo, co by było. Ale rozporek i moralność Clintona to nie nasz problem. My jesteśmy mu przecież coś winni. Dużo więcej niż marne sto tysięcy dolarów, które dostanie za "nudzenie o globalizacji".
Jeśli Bill Clinton miał jakieś złudzenia co do tego, że miękko wyląduje na lotnisku Prywatność, to się ich pozbył. Jeżeli jednak miałby je nadal, straciłby je pewnie, gdyby posłuchał polskich komentarzy na własny temat. Że nienawidzi go wielu w Ameryce, to zapewne rozumie. Afery, skandale, Lewinsky, ułaskawienia, White-water - było tego dużo, za dużo nawet dla wielu jego zwolenników. Ale że komuś może się nie spodobać jego płatny wykład w Warszawie? W końcu zrobił dla Polski dość, by nie patrzono u nas na jego zasługi przez pryzmat jego rozporka.
Tak, pamięć ludzka jest krótka. Kto dziś pamięta serdeczny uścisk Billa Clintona i Aleksandra Kwaśniewskiego na placu Zamkowym w lipcu 1997 r.? Kto pamięta śpiewane amerykańskiemu prezydentowi przez 20 tys. warszawiaków "Sto lat"? Kto pamięta jego piękne, wypowiedziane wtedy słowa: "Nigdy więcej o waszym losie nie będą decydowali inni. Nigdy więcej nie zrobi się ofiary z waszego bezpieczeństwa. Nigdy więcej nie odmówi się wam prawa do wolności. Polska wraca do domu"? Kto, słysząc je, nie miał w oczach łez? Co tam jednak łzy, przecież właśnie zaczynała się wielka powódź.
Jak to jest z tym Clintonem? Nie pamiętamy, kiepsko pamiętamy albo nie chcemy pamiętać tego, co mu zawdzięczamy, bo tyle było związanych z nim afer i skandali czy może z założenia lubimy Reagana i Bushów, gdyż republikanie, wiadomo, z Moskwą grają ostro? Czy ktoś miałby za złe Reaganowi, gdyby w 1989 r., po ośmiu wykładach za 2 mln USD w Japonii, wpadł jeszcze do Polski na jeden za zniżkowe 100 tys. USD? Czy ktoś obwiniałby Busha seniora, gdyby po powrocie z Japonii, gdzie za pięć wystąpień otrzymał 500 tys. USD, dostał jeszcze 100 tys. dolarów za kilka złotych myśli wypowiedzianych w Warszawie? Pewnie nie. Z Clintonem jest inaczej. Dlaczego? Czasem najprostsza odpowiedź bywa najlepsza. Moja brzmi: winny jest Franklin Delano Roosevelt. To on w grudniu 1943 r. na konferencji w Teheranie mówił Stalinowi i Mołotowowi, że w roku 1944 czekają go wybory i nie chce stracić głosów Amerykanów polskiego pochodzenia, a znając plany marszałka Stalina związane z Polską, prosi o zrozumienie, że wolałby w tej sprawie unikać publicznych wypowiedzi. Niewiele później była Jałta, która na kilka miesięcy przed śmiercią samego Roosevelta zabiła nasze aspiracje do wolności. Dla milionów Polaków po obu stronach Atlantyku równanie było proste: Jałta = zdrada = Roosevelt = demokraci. Dlatego w domu późniejszej senator polskiego pochodzenia i gorącej zwolenniczki rozszerzenia NATO na Polskę Barbary Mikulski portret wielbionego za New Deal Roosevelta obrócono na wiele lat do ściany. Dlatego przez kilka dziesięcioleci, czasem wbrew faktom, republikanie symbolizowali w naszych oczach wsparcie dla wolnościowych dążeń Polaków, a demokraci - ustępliwość i słabość. Dlatego może w 1995 r., gdy administracja Clintona, naszym zdaniem, za wolno popychała pociąg z napisem "Rozszerzenie NATO", minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski popełnił straszliwe dyplomatyczne faux pas, mówiąc, że gdyby w Waszyngtonie rządzili republikanie, z rozszerzeniem byłoby znacznie lepiej. Faux pas nie faux pas, wielu przyznawało mu rację, "bo przecież wiadomo, jak to jest z tymi demokratami i tym Clintonem". Żeby się nie mądrzyć, powiem bez bicia - sam mu przyznawałem rację. Z powodów jak wyżej.
Gdy w lecie 1992 r. wysłannicy kandydata Clintona pojawili się w Warszawie, ludzie Lecha Wałęsy stwierdzili, że nie ma potrzeby przyjmować ich w Belwederze. Lubiliśmy przecież Busha, Bush wygrał wspólnie z Reaganem zimną wojnę, Bush zwyciężył w Zatoce Perskiej, a Clinton był z prowincjonalnego Arkansas i mówił, że interesuje go tylko gospodarka. Gdzie tu wybór? Tyle że Amerykanie wybierali prezydenta dla siebie, a nie dla nas. Jakież było moje zdziwienie, gdy kilka tygodni po entuzjastycznym powitaniu Busha na placu Zamkowym w lipcu 1992 r. wylądowałem w Ameryce i bardzo szybko się zorientowałem, że dni jego prezydentury są policzone. Wkrótce potem prezydentem został po raz pierwszy polityk urodzony po wojnie, który w czasie studiów nie tylko protestował przeciw interwencji w Wietnamie, ale pojechał nawet na wycieczkę do Moskwy i Pragi. Nie dziwota, że w czasie kampanii pojawiły się pogłoski, iż Clinton chciał zrezygnować z amerykańskiego obywatelstwa, a może nawet miał powiązania z KGB (jego gospodarze w Pradze byli pracownikami czeskiej bezpieki). Eksperci w Polsce uznali, że z rozszerzeniem NATO będzie teraz krucho. Tak jakby wcześniej krucho nie było.
Na początku lat 90. Jan Nowak-Jeziorański dotarł do pracującego w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa Davida Gumperta, który za prezydentury Busha kierował w niej polityką wobec Europy. Gumpert powiedział mu wtedy, że samo mówienie o rozszerzeniu NATO jest szczytem braku odpowiedzialności. Przedtem, wiosną 1990 r., przyjechał do Warszawy amerykański sekretarz stanu James Baker, który kilka tygodni wcześniej uzyskał zgodę Michaiła Gorbaczowa na przyjęcie do NATO zjednoczonych Niemiec. W rozmowie z szefem Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego prof. Bronisławem Geremkiem Baker wyłożył swoje credo w sprawie paktu: "Nie wyobrażamy sobie, by zjednoczone Niemcy nie weszły do NATO". "A co dalej?" - zapytał go Bronisław Geremek, pytając w istocie: "A co z nami?". "Dajmy czas czasowi - odpowiedział Baker. - Dla was ważne jest, że wiążecie się z Zachodem i że NATO będziecie mieć bliżej siebie, przy swojej zachodniej granicy". Bez sensu byłoby mieć do republikanów pretensje o takie stanowisko. Warto jednak pamiętać, że czas nadszedł z początkiem ery Clintona, a poważną dyskusję o rozszerzeniu NATO podjęto, gdy Bush od dawna już nie mieszkał w Białym Domu.
Gdzieś w marcu 1993 r. Stephen Larrabee, Ronald Asmus i Richard Kugler, trzej eksperci z kalifornijskiej Rand Corporation - think tanku, czyli umysłowego zaplecza Pentagonu - wpadli na pomysł przemalowania europejskiej mapy politycznej i militarnej. Idea była tyleż prosta, co rewolucyjna. Na nowej mapie Niemcy byłyby w centrum, a nie na obrzeżach zachodniego systemu bezpieczeństwa. Na obrzeżach mieli się znaleźć nowi członkowie NATO z dawnego bloku wschodniego. Bez wątpienia właśnie to był sposób, żeby zdobyć Wschód bez jednego wystrzału. Tylko jak ten pomysł sprzedać innym? Stephen Larrabee dobrze pamięta reakcję Białego Domu na raport "Budowa nowego NATO", który ukazał się w prestiżowym periodyku "Foreign Affairs". "Wszyscy w Waszyngtonie sądzili, że oszaleliśmy - wspomina. - Tylko dwie osoby tak nie myślały. Na szczęście jedną z nich był Bill Clinton".
Miesiąc później w atmosferze gigantycznego bałaganu, typowego dla początków administracji Clintona, odbywały się w Waszyngtonie uroczystości z okazji otwarcia Muzeum Holocaustu. Gdy jakiś biedak z Białego Domu podejmował daremne próby doliczenia się zaproszonych głów państw, Vaclav Havel i Lech Wałęsa skorzystali z okazji, by przekonać amerykańskiego gospodarza, że USA muszą zapewnić ich krajom prawdziwe bezpieczeństwo. Havel ostrzegał Clintona, że jeśli "Zachód nie zapewni stabilizacji Wschodowi, Wschód zapewni destabilizację Zachodowi", a Wałęsa kategorycznie żądał, by Zachód dał takim krajom, jak Polska i Czechy, to, co powinien był im dać już po wojnie. Ciekawe, że polski prezydent zapomniał potem o tej rozmowie. Clinton nie. Zaraz po niej powiedział swoim współpracownikom: "Pomyślcie tylko. Jak możemy odmawiać ludziom, którzy przez 50 lat pozbawieni byli wszystkiego, co myśmy mieli zawsze?".
Nie chcę upiększać realiów. Amerykański prezydent w podniosłej atmosferze uroczystości upamiętniającej wielką tragedię zdał sobie sprawę ze słuszności aspiracji ludzi mieszkających w miejscu, gdzie do tej tragedii doszło, po czym w metodyczny sposób pracował na rzecz rozszerzenia sojuszu i spełnienia ich najskrytszych życzeń. Tak proste to oczywiście nie było, zresztą nic nie jest proste w polityce. W ciągu kilku lat, najpierw z Warszawy, a potem z Waszyngtonu, wysłałem kilkadziesiąt korespondencji poświęconych zygzakom w sprawie rozszerzenia NATO i - prawdę mówiąc - często traciłem wiarę w sens tej pracy. Bo czy wszystkie te manewry nie były w istocie dreptaniem w miejscu? Czy kiedy w styczniu 1994 r. już prezydent Bill Clinton mówił w Pradze, że "pytanie nie brzmi już, czy NATO przyjmie nowych członków, ale kiedy i jak", to nie grał wyłącznie na zwłokę? Fakt, że mówił to w praskim pałacu Schonborn, w którym w 1917 r. mieszkał Franz Kafka, nasuwał mimowolne skojarzenie sprawy rozszerzenia paktu z kafkowskim labiryntem. Sam się dziwiłem, czemu gorący przeciwnik rozszerzenia Michael Mandelbaum miał do prezydenta i jego administracji wielkie pretensje o te, jak się wydawało, niewiele znaczące słowa. Tuż przed wyjazdem Clintona do Warszawy w lipcu 1994 r. w Gabinecie Owalnym zadałem prezydentowi sakramentalne pytanie o to, kiedy i o jakie państwa zostanie rozszerzone NATO. Odpowiedź była wymijająca, tak jak wiele razy przedtem i wiele razy potem. Aż do października roku 1996, gdy na trzynaście dni przed wyborami prezydenckimi w Fisher Theatre w Detroit Clinton powiedział jasno: "W 1999 r., w 50. rocznicę paktu i dziesięć lat po upadku muru berlińskiego, pierwsze kraje, które zaprosimy do NATO, zostaną pełnymi członkami sojuszu".
Jasne, że do takiej deklaracji popychali Clintona republikanie. Jasne, że wielka debata o rozszerzeniu toczyła się nie tylko między NATO i Rosją, między Ameryką i jej sojusznikami oraz między demokratami a republikanami, ale także wewnątrz samej administracji. I była to walka ostra, w której przez dłuższy czas prezydent nie trzymał z żadną ze stron. Jasne też, że Clinton wiedział, jakie było stanowisko milionów Amerykanów polskiego pochodzenia (szczególnie ważne tuż przed wyborami). Mógł jednak je zignorować, bo jego rywalizacja z republikaninem Robertem Dole’em była rozstrzygnięta na wiele miesięcy przed elekcją. Wystarczyło więc złożyć kolejną niezobowiązującą deklarację - tak niezobowiązującą, że nie musiałby się z niej nawet wycofywać. Czy nie istniało niebezpieczeństwo, że członkostwo Polski w NATO będzie z powodu ustępstw wobec Moskwy członkostwem drugiej kategorii? Istniało. Co z tego jednak, skoro wskutek perswazji i autorefleksji Waszyngton na te ustępstwa nie poszedł. Czy sprawa rozszerzenia potoczyłaby się inaczej i szybciej, gdyby w 1992 r. na drugą kadencję wybrano Busha? Może.
To była ironia losu. W maju 1997 r. niedaleko paryskiego Łuku Triumfalnego w Pałacu Elizejskim prezydent z prowincjonalnego Arkansas, który miał ignorować sprawy zagraniczne, pieczętował zwycięstwo dekady w amerykańskiej polityce zagranicznej - zwycięstwo, które kilka lat wcześniej wydawało się nieprawdopodobne. Borys Jelcyn, zgrzytając zębami, złożył w obecności i za namową Clintona parafkę pod pomysłem przemalowania politycznej mapy Europy w sposób, którego Rosja tak naprawdę nigdy nie zaakceptowała - NATO i Rosja podpisywały Akt Stanowiący, dotyczący wzajemnych stosunków, współpracy i bezpieczeństwa. Jak na ironię właśnie w Paryżu do Clintona dotarła informacja o sprawie o molestowanie seksualne, jaką wytoczyła mu Paula Jones. Kilka miesięcy później w zastawioną przez jej prawników pułapkę wpadła Monika Lewinsky, a wraz z nią sam prezydent. Jak to z Clintonem bywało, triumfowi towarzyszyła osobista klęska. Doradca prezydenta George Stephanopoulos napisał potem: "Obserwowałem to wszystko, zastanawiając się, co by było, gdyby ten dobry prezydent był lepszym człowiekiem". Nie wiadomo, co by było. Ale rozporek i moralność Clintona to nie nasz problem. My jesteśmy mu przecież coś winni. Dużo więcej niż marne sto tysięcy dolarów, które dostanie za "nudzenie o globalizacji".
Więcej możesz przeczytać w 20/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.