Tanie artykuły używane są de facto znacznie droższe niż nowe
Po co kupować nowe samochody, telewizory, pralki, lodówki, odkurzacze, rowery, skoro można kupić używane? Takiej wizji Polski - "z drugiej ręki" - bronią protestujący laweciarze. Można zastopować nowe inwestycje i z zagranicy przywieźć używane towary, łącznie z jednorazowymi golarkami, pampersami czy przeterminowanymi produktami spożywczymi, lecz wówczas Polska może zapomnieć o napływie kapitału, o Unii Europejskiej i turystach. Będziemy wielkim komisem rzeczy używanych, a wkrótce największym śmietnikiem w Europie. Tej piramidalnej bzdurze trzeba się przeciwstawić, mimo że ponad połowa badanych przez CBOS popiera zwolenników uczynienia z Polski samochodowego złomowiska, czyli tzw. laweciarzy.
- Gdy dochodzi do konfliktu interesów, tak jak między producentami samochodów a laweciarzami lub między importerami używanej odzieży a branżą tekstylną, należy wybierać to, co służy rozwojowi, modernizacji gospodarki, ekologii - mówi Janusz Lewandowski, polityk Platformy Obywatelskiej. Nikt rozsądny nie dąży do likwidacji sprzedaży "z drugiej ręki". Czym innym jest jednak tolerowanie niszowego rynku, a czym innym zgoda na to, aby był to rynek równoległy, z czym mamy do czynienia w wypadku używanych samochodów.
Mit 300 tysięcy miejsc pracy
Importerzy samochodowego złomu straszą, że nowe, restrykcyjne przepisy, które weszły w życie w marcu tego roku, spowodują likwidację 300 tys. miejsc pracy. To szacunki dziesięciokrotnie zawyżone. W obronie tych wyimaginowanych miejsc pracy laweciarze zablokowali granice, następnie przeszli na stronę niemiecką i ogłosili, że wystąpią tam o azyl polityczny. Poparł ich poseł Witold Tomczak z Porozumienia Polskiego, dotychczas szerzej znany z niechęci do Andy Rottenberg, byłej dyrektor Zachęty, oraz z demolowania rzeźb w tej galerii.
Rząd w ogóle nie powinien ingerować w rynek, ale w tym wypadku na rynku nie respektowano prawa równej konkurencji: rejestrowano wszak auta, które w innych krajach nie mogłyby zostać zarejestrowane. Do Polski wjeżdżały, bo albo fałszowano dokumenty, albo urzędnicy za granicą przymykali oczy na to, że samochody nie mają aktualnego przeglądu technicznego - pozbywali się przecież w ten sposób złomu, którego utylizacja sporo kosztuje. Od tego są odpowiednie instytucje państwa, by zapewnić równe prawa na rynku. I tym należy tłumaczyć zmianę przepisów. - Sytuacja, w której bardziej się opłaca kupić samochód rozbity niż nowy, jest korzystna tylko dla niewielkiej grupy ludzi, a źle wpływa na gospodarkę. W takim wypadku liberalna ekonomia zaleca interwencję - mówi prof. Witold Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych.
Co zaskakujące, w obronie importerów samochodowego złomu wystąpiła także Unia Wolności. W specjalnym oświadczeniu partia skrytykowała przepisy, które "stwarzają realne zagrożenie likwidacji kilkudziesięciu tysięcy miejsc pracy (...), groźbę załamania obrotów na wtórnym rynku pojazdów i spadek dochodów budżetu państwa oraz zagrożenie korupcją na skutek wprowadzenia nowego rodzaju koncesji". Co do koncesji - zgoda. Inne argumenty to raczej przedwyborcza kokieteria.
Bilans zysków i strat
Tylko pozornie opłaca się kupować cudem przywrócone do ruchu pojazdy. Pozornie, bo auta te są po prostu mniej bezpieczne i bardziej zagrażają środowisku. Straty z tego wynikające są wielokrotnie wyższe niż dochody z ceł. W 1998 r. Ministerstwo Transportu i Gospodarki Morskiej oszacowało całkowite koszty wypadków drogowych na 30 mld zł. Około 75 proc. wypadków spowodowanych zostało przez stare samochody (nikt nie prowadzi statystyk, ile z nich sprowadzili laweciarze). Pozorna jest w ogóle opłacalność ochrony miejsc pracy na rynku towarów "z drugiej ręki": ich utrzymanie kosztuje mniej, ale nie wytwarza się tam niczego szczególnie atrakcyjnego, na co byłby na przykład popyt za granicą (za wschodnią granicę te auta nie trafiają, bo są za drogie, dlatego tamtejsi importerzy sprowadzają je sami). Tymczasem producenci nowych aut mogą się pochwalić wieloma atutami. - Branża przyciąga poważnych inwestorów zagranicznych, może pobudzić cały rynek pracy, ma duże możliwości eksportowe - wylicza Janusz Lewandowski.
Według danych resortu gospodarki, w ostatnich latach do Polski sprowadzano około 90 tys. używanych samochodów rocznie, a w 2000 r. - ponad 210 tys. Przy tym co drugi pojazd był w tak fatalnym stanie technicznym, że nie powinien przekroczyć granicy. Po wejściu w życie nowych przepisów dwukrotnie wzrosła średnia wartość sprowadzanych aut. Pierwszy efekt zatem już mamy - granicy nie przekraczają wraki. - Z naszych szacunków wynika, że po zmianie przepisów liczba sprowadzanych do Polski używanych samochodów wróciła do poziomu z 1999 r. i lat wcześniejszych. Laweciarzom - wbrew temu, co mówią - nie chodzi o przetrwanie na rynku, ale o to, że nie wzrosną ich zyski - tłumaczy Paweł Badzio, rzecznik Ministerstwa Gospodarki.
Najtańsi śmieciarze Europy
W krajach zachodnioeuropejskich większość używanych, a sprawnych jeszcze przedmiotów po prostu w określone dni wystawia się na ulicę. Tak się składa, że od Niemiec po Szwajcarię te "wystawki" najczęściej zabierają z ulic Polacy. I sprzedają je w kraju. Nikt nie sprawdza, czy urządzenia te są bezpieczne. Nikt nie liczy kosztów wypadków wynikających z używania kupionych "z drugiej ręki" niebezpiecznych urządzeń. Przy tym jesteśmy najtańszymi śmieciarzami Europy. Za darmo usuwamy wyrzucony przez Niemców czy Francuzów złom, który w dodatku nie zalega na ich śmietnikach, a więc mogą zaoszczędzić na jego utylizacji.
Są oczywiście ludzie, którym usługi second hand są potrzebne, bo najzwyczajniej nie stać ich na kupno rzeczy nowych. Dlatego funkcjonowanie tego rynku ma sens, ale tylko wówczas, gdy nie jest on podstawą zaopatrywania się większości Polaków. - Trzeba brać pod uwagę pełny rachunek zysków i strat, a ten wyraźnie wskazuje, że do handlu używanymi rzeczami w rzeczywistości dokładamy - konkluduje prof. Orłowski.
- Gdy dochodzi do konfliktu interesów, tak jak między producentami samochodów a laweciarzami lub między importerami używanej odzieży a branżą tekstylną, należy wybierać to, co służy rozwojowi, modernizacji gospodarki, ekologii - mówi Janusz Lewandowski, polityk Platformy Obywatelskiej. Nikt rozsądny nie dąży do likwidacji sprzedaży "z drugiej ręki". Czym innym jest jednak tolerowanie niszowego rynku, a czym innym zgoda na to, aby był to rynek równoległy, z czym mamy do czynienia w wypadku używanych samochodów.
Mit 300 tysięcy miejsc pracy
Importerzy samochodowego złomu straszą, że nowe, restrykcyjne przepisy, które weszły w życie w marcu tego roku, spowodują likwidację 300 tys. miejsc pracy. To szacunki dziesięciokrotnie zawyżone. W obronie tych wyimaginowanych miejsc pracy laweciarze zablokowali granice, następnie przeszli na stronę niemiecką i ogłosili, że wystąpią tam o azyl polityczny. Poparł ich poseł Witold Tomczak z Porozumienia Polskiego, dotychczas szerzej znany z niechęci do Andy Rottenberg, byłej dyrektor Zachęty, oraz z demolowania rzeźb w tej galerii.
Rząd w ogóle nie powinien ingerować w rynek, ale w tym wypadku na rynku nie respektowano prawa równej konkurencji: rejestrowano wszak auta, które w innych krajach nie mogłyby zostać zarejestrowane. Do Polski wjeżdżały, bo albo fałszowano dokumenty, albo urzędnicy za granicą przymykali oczy na to, że samochody nie mają aktualnego przeglądu technicznego - pozbywali się przecież w ten sposób złomu, którego utylizacja sporo kosztuje. Od tego są odpowiednie instytucje państwa, by zapewnić równe prawa na rynku. I tym należy tłumaczyć zmianę przepisów. - Sytuacja, w której bardziej się opłaca kupić samochód rozbity niż nowy, jest korzystna tylko dla niewielkiej grupy ludzi, a źle wpływa na gospodarkę. W takim wypadku liberalna ekonomia zaleca interwencję - mówi prof. Witold Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych.
Co zaskakujące, w obronie importerów samochodowego złomu wystąpiła także Unia Wolności. W specjalnym oświadczeniu partia skrytykowała przepisy, które "stwarzają realne zagrożenie likwidacji kilkudziesięciu tysięcy miejsc pracy (...), groźbę załamania obrotów na wtórnym rynku pojazdów i spadek dochodów budżetu państwa oraz zagrożenie korupcją na skutek wprowadzenia nowego rodzaju koncesji". Co do koncesji - zgoda. Inne argumenty to raczej przedwyborcza kokieteria.
Bilans zysków i strat
Tylko pozornie opłaca się kupować cudem przywrócone do ruchu pojazdy. Pozornie, bo auta te są po prostu mniej bezpieczne i bardziej zagrażają środowisku. Straty z tego wynikające są wielokrotnie wyższe niż dochody z ceł. W 1998 r. Ministerstwo Transportu i Gospodarki Morskiej oszacowało całkowite koszty wypadków drogowych na 30 mld zł. Około 75 proc. wypadków spowodowanych zostało przez stare samochody (nikt nie prowadzi statystyk, ile z nich sprowadzili laweciarze). Pozorna jest w ogóle opłacalność ochrony miejsc pracy na rynku towarów "z drugiej ręki": ich utrzymanie kosztuje mniej, ale nie wytwarza się tam niczego szczególnie atrakcyjnego, na co byłby na przykład popyt za granicą (za wschodnią granicę te auta nie trafiają, bo są za drogie, dlatego tamtejsi importerzy sprowadzają je sami). Tymczasem producenci nowych aut mogą się pochwalić wieloma atutami. - Branża przyciąga poważnych inwestorów zagranicznych, może pobudzić cały rynek pracy, ma duże możliwości eksportowe - wylicza Janusz Lewandowski.
Według danych resortu gospodarki, w ostatnich latach do Polski sprowadzano około 90 tys. używanych samochodów rocznie, a w 2000 r. - ponad 210 tys. Przy tym co drugi pojazd był w tak fatalnym stanie technicznym, że nie powinien przekroczyć granicy. Po wejściu w życie nowych przepisów dwukrotnie wzrosła średnia wartość sprowadzanych aut. Pierwszy efekt zatem już mamy - granicy nie przekraczają wraki. - Z naszych szacunków wynika, że po zmianie przepisów liczba sprowadzanych do Polski używanych samochodów wróciła do poziomu z 1999 r. i lat wcześniejszych. Laweciarzom - wbrew temu, co mówią - nie chodzi o przetrwanie na rynku, ale o to, że nie wzrosną ich zyski - tłumaczy Paweł Badzio, rzecznik Ministerstwa Gospodarki.
Najtańsi śmieciarze Europy
W krajach zachodnioeuropejskich większość używanych, a sprawnych jeszcze przedmiotów po prostu w określone dni wystawia się na ulicę. Tak się składa, że od Niemiec po Szwajcarię te "wystawki" najczęściej zabierają z ulic Polacy. I sprzedają je w kraju. Nikt nie sprawdza, czy urządzenia te są bezpieczne. Nikt nie liczy kosztów wypadków wynikających z używania kupionych "z drugiej ręki" niebezpiecznych urządzeń. Przy tym jesteśmy najtańszymi śmieciarzami Europy. Za darmo usuwamy wyrzucony przez Niemców czy Francuzów złom, który w dodatku nie zalega na ich śmietnikach, a więc mogą zaoszczędzić na jego utylizacji.
Są oczywiście ludzie, którym usługi second hand są potrzebne, bo najzwyczajniej nie stać ich na kupno rzeczy nowych. Dlatego funkcjonowanie tego rynku ma sens, ale tylko wówczas, gdy nie jest on podstawą zaopatrywania się większości Polaków. - Trzeba brać pod uwagę pełny rachunek zysków i strat, a ten wyraźnie wskazuje, że do handlu używanymi rzeczami w rzeczywistości dokładamy - konkluduje prof. Orłowski.
Więcej możesz przeczytać w 21/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.