Jeśli komuś wydaje się, że Ameryka jest dziś gotowa na wojnę z powodu kilkudziesięciu czy nawet kilkuset podtrutych chlorem Syryjczyków, to jest bardzo naiwny. Mylą się też sympatycy Rosji wierzący, że Moskwa grozi zestrzeliwaniem amerykańskich rakiet i atakami odwetowymi wyłącznie z przyjaźni do Bashara al-Assada i niechęci do amerykańskiego imperializmu. Niezależnie od tego, co deklarują politycy po obu stronach, pompowanie napięcia wokół Syrii nie służy wcale czynieniu świata lepszym. Donald Trump i Władimir Putin idą w ostre zwarcie, wymieniając pogróżki i ostrzeżenia, bo na ich własnych podwórkach sprawy przybierają niekorzystny dla nich obrót.
Stąd szybka i zdecydowana decyzja o wyeksportowaniu problemów daleko poza własne granice. A ponieważ nic tak nie dodaje kolorytu globalnym rozgrywkom jak zręcznie wmontowane w nie elementy humanitarne, obaj panowie grają mocno tak znaczonymi kartami. Mieszkańcy zbuntowanego przeciwko reżimowi Bashara al-Assada przedmieścia Damaszku o nazwie Duma są na szarym końcu tego łańcucha pokarmowego, mimo że odgrywają w nim bardzo ważną rolę. Trump, który uchodził dotąd za wyrachowanego cynika, nieczułego na ludzką niedolę, znakomicie odnalazł się jako obrońca Syryjczyków. Jest to tym łatwiejsze, że wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi sprzymierzony z Putinem prezydent Syrii al-Assad naprawdę potraktował swoich zbuntowanych rodaków beczkami z chlorem, zrzucanymi z helikopterów na tereny opanowane przez rebeliantów. Putin też odegrał swoje, wietrząc w całej zbrodni imperialistyczny spisek i prowokację, mającą zagrozić zaprowadzeniu wiecznego – w domyśle, oczywiście, rosyjskiego – pokoju w regionie. Zagrały bojowe werble.
Trump zapowiedział bombardowania Syrii i każdego, kto im sprzyja. Wywołani w ten sposób do tablicy Rosjanie odparowali, że nie tylko zestrzelą każdą amerykańską rakietę nad Syrią, ale też uderzą w miejsca, z których te rakiety nadlatują. Prezydent USA chyba się zorientował, że przelicytował swoimi twitterowymi pogróżkami, bo na tym samym Twitterze zaczął wycofywać się z wojowniczych zapowiedzi. Kreml zwietrzył, że Trump się z gróźb wycofuje i zaczął grozić już otwartą wojną z USA. Wydaje się więc, że panowie Putin i Trump, którzy przez ostatnie miesiące obwąchiwali się ostrożnie w poszukiwaniu możliwości zawarcia jakiegoś kompromisu, porzucili w końcu wszelkie złudzenia.
Kto gazuje rebeliantów?
Jeszcze dwa tygodnie temu wydawało się, że sprawy zmierzają w zupełnie innym kierunku. Trump twierdził, że Putin to człowiek, z którym można się dogadać i zapraszał go na spotkanie do Waszyngtonu. Żeby zachęcić Kreml, zapowiedział nawet wycofanie wojsk amerykańskich z Syrii. Tocząca się tam od siedmiu lat wojna domowa to typowy konflikt zastępczy między Rosją i USA. Moskwa wspiera reżim al-Assada, a USA walczących z rządem rebeliantów. Wycofanie sił wspierających i szkolących rebelię byłoby ostatecznym uznaniem przez Biały Dom, że szala zwycięstwa w tej wojnie przechyliła się na stronę Rosji i jej sojuszników. Ci zaś po deklaracji Trumpa poczuli się tak pewnie, że zorganizowali konferencję w sprawie przyszłości powojennej Syrii, na którą Ameryki nie zaproszono. Co gorsza, spotkanie przywódców Rosji i Iranu, drugiego z głównych rozgrywających w Syrii, zorganizował w Ankarze prezydent Erdoğan. A przecież Turcja jest członkiem NATO i była dotąd filarem amerykańskich wpływów na Bliskim Wschodzie.
Erdoğan uważa jednak, że Amerykanie próbowali pozbawić go władzy, wspierając dwa lata temu nieudany pucz. Miejsce USA w roli strategicznego partnera Turcji zaczęła więc zajmować Rosja, która sprzedała niedawno Turkom zaawansowane systemy antyrakietowe. Moskwa nie miała też nic przeciwko wkroczeniu tureckich wojsk na terytorium Syrii, gdzie walczą one z Kurdami, z którymi Turcy mają zadawniony spór. Gdy więc gruchnęła wieść o tym, że syryjski reżim wykurza gazami bojowymi resztki rebeliantów, Erdoğan początkowo przyłączył się do natowskiego chóru potępiającego al-Assada. Wystarczyło jednak, żeby szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow wezwał Turcję do natychmiastowego oddania zajętych ziem syryjskich al-Assadowi, żeby Erdoğan zmienił front i Turcja zaczęła powtarzać rosyjskie apele o dogłębne zbadanie, kto tak naprawdę stał za atakiem chemicznym. W domyśle chodzi o udowodnienie suflowanej przez Kreml tezy, że to wspierani przez USA rebelianci użyli trucizny przeciw cywilom, żeby sprowokować amerykańską interwencję. Proponowane przez Moskwę śledztwo jest oczywiście zasłoną dymną, bo wiadomo, że nic z tego nie będzie. Próba podjęcia międzynarodowego dochodzenia, które miałoby choćby pozory wiarygodności, została szybko utrącona przez weto Moskwy w ONZ. Po wycofaniu się z terenu ataku kilkutysięcznych sił rebelianckich Rosjanie nie wpuszczają tam nikogo poza własnymi ekspertami wojskowymi. A ci są pewnie w stanie udowodnić dowolną tezę.
FBI zaciska pętlę
Jeśli Trump rzeczywiście chciał oddać Rosji i Iranowi Syrię, to atak chemiczny przeciw cywilom zmusił go do wycofania się z tego planu. A przynajmniej do większego niż dotąd wzięcia pod uwagę rozbrzmiewających w USA głosów, że Rosji na Bliskim Wschodzie nie wolno odpuszczać. Kongres naciska na prezydenta, żeby zaostrzył politykę wobec Moskwy i mimo jego oporów przepycha siłami demokratów i republikanów kolejne sankcje wobec Rosji. Wszystko to w atmosferze ostrych zarzutów wobec prezydenta. – Po 15 miesiącach rządów tej administracji wielu amerykańskich sojuszników i obywateli zastanawia się, czy prezydent jest gotów bronić amerykańskiej demokracji i jej interesów w świecie – mówił demokratyczny senator Robert Mendez. Wtórowali mu także ważni republikanie, tacy jak senator Marc Rubio, nawołujący do ukarania Putina za to, co wyprawia na Ukrainie i za wspieranie al-Assada w Syrii. Beczki z chlorem zrzucone z syryjskich helikopterów spadły więc Trumpowi jak z nieba, dając mu okazję do udowodnienia, że nie jest tak uległy wobec Rosji, jak mu się zarzuca.
Biały Dom, z którego odeszło ostatnio wielu prominentnych członków administracji, był pewnie zaskoczony woltą, ale Trump musiał się spieszyć. Atak chemiczny w Syrii zbiegł się w czasie z akcją FBI w biurze Michaela Cohena, wieloletniego prawnika Trumpa, należącego do wewnętrznego kręgu jego najbardziej zaufanych ludzi. Agenci FBI szukali dowodów na nielegalne wykorzystanie 130 tys. dolarów z funduszy na kampanię wyborczą Trumpa. Cohen miał tę sumę wypłacić gwiazdce filmów porno, Stormy Daniels, szantażującej jego szefa ujawnieniem romansu kwitnącego w czasie, gdy Melania Trump była w ciąży. Mecenas Cohen może też być łakomym kąskiem dla śledczych badających niejasne powiązania członków sztabu wyborczego Trumpa z Rosjanami. Wiedza, jaką Cohen może posiadać na temat inwestycji miliardera w nieruchomości w Rosji, może być bezcenna dla wyników śledztwa. Nic więc dziwnego, że prezydent nazwał nalot FBI na biuro Cohena skandalem, hańbą i polowaniem na czarownice. Zaczął też sugerować konieczność zwolnienia specjalnego prokuratora Roberta Muellera, który kieruje śledztwem. Gdy czołowi politycy jego własnej partii zaczęli Trumpowi odradzać ten krok, z twitterowego konta prezydenta wylały się wiadra pogróżek pod adresem Rosji. Kreml oczywiście nie pozostawił ich bez odpowiedzi.
Presja oligarchów
Putin także bardzo korzysta na całym wojennym zamieszaniu. Gaz w Dumie sprowokował przewidywalną reakcję USA, dzięki której Moskwa może po raz kolejny wystąpić w roli obrońcy uciśnionych przed krwiożerczymi amerykańskimi imperialistami. Oczywiście świat w te rosyjskie bajeczki nie bardzo wierzy. Nie po tym, jak pokaźna grupa demokratycznych państw wyrzuciła armię rosyjskich szpiegów w ramach kary za próbę otrucia byłego szpiega Siergieja Skripala. Jednak Kreml już dawno przestał się przejmować tym, co świat myśli o Rosji. Ważne jest, co myślą Rosjanie, i to nawet nie zwykli obywatele, tylko oligarchowie, stanowiący opokę władzy. A oni mają ostatnio powody do niepokojów. Amerykański Kongres uderzył bardzo celnie w podstawy rosyjskiej autokracji, obejmując sankcjami siedmiu najbardziej zaufanych oligarchów Putina, 12 należących do nich firm i 17 wyższych rangą członków rosyjskiego rządu. To zabolało, i to bardzo. Notowania czołowych rosyjskich koncernów zatrudniających dziesiątki tysięcy ludzi zaczęły lecieć na łeb, podobnie jak rubel, pogłębiając widmo nowego kryzysu w Rosji.
Do tego dochodzą także zawirowania wokół flagowego biznesu putinowskiej oligarchii, czyli rurociągu Nord Stream 2. Na liście osób objętych sankcjami USA znalazł się szef Gazpromu, Aleksiej Miller, co oznacza poważny kłopot dla każdej europejskiej firmy, podejmującej z nim współpracę przy projekcie gazociągu pompującego po dnie Bałtyku rosyjski gaz na zachód Europy z pominięciem tranzytu przez Ukrainę i Polskę. Finalizacja projektu oznaczałaby w praktyce pozostawienie Ukrainy na łasce Moskwy i poważne komplikacje dla bezpieczeństwa Polski i krajów bałtyckich. Forsujący ten projekt Niemcy dotąd upierali się, że w grę wchodzi wyłącznie biznes. Ukraiński prezydent Petro Poroszenko nazywa jednak Nord Stream 2 przedsięwzięciem politycznym, którego celem jest subwencjonowanie Rosji przez UE. Ostatnio Angela Merkel zmieniła jednak zdanie w tej sprawie. W miniony wtorek podczas wizyty w Kijowie niemiecka kanclerz ujawniła treść rozmowy telefonicznej z Władymirem Putinem, w której miała mu powiedzieć, że nie zgodzi się na Nord Stream 2 bez zapewnienia utrzymania tranzytu gazu przez Ukrainę. Może to wywrócić rosyjską strategię w sprawie całego przedsięwzięcia i dodatkowo skomplikować sytuację Putina. Prezydent i jego polityka zaczyna bowiem uwierać oligarchiczne kliki Rosji, które ponoszą realne straty liczone w miliardach dolarów.
A powszechnie wiadomo, że zmiana władzy na Kremlu może przyjść tylko z samego środka reżimu. Putin ma powody obawiać się niezadowolenia oligarchów, dlatego zwraca się o pomoc do jedynych sojuszników, jakich ma Rosja. Nie są to wcale Iran i Syria tylko armia i marynarka wojenna. Tak przynajmniej uważa Władysław Surkow, jeden z najbliższych doradców Putina i autor koncepcji sterowanej demokracji, jak nazywany jest autorytarny system rządów w Rosji. Już po wybuchu awantury z gazowaniem rebeliantów syryjskich Surkow ogłosił zakończenie wielowiekowej, epickiej podróży Rosji na Zachód. „Próby stania się częścią cywilizacji zachodniej, pielęgnowane przez część rosyjskich elit okazały się bezowocne. Rosja porzuca swoje nadzieje na integrację z Zachodem i przygotowuje się na nowe stulecie geopolitycznej izolacji” – napisał Surkow. Pytanie tylko, czy to już jest przesądzone i czy Putin nie uznał czasem, że jedynym sposobem na uniknięcie tej izolacji będzie wojna. Nie od dziś wiadomo, że tylko boks naprawdę zbliża ludzi. Putin i Trump wyglądają na ludzi, którzy dobrze to rozumieją.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.