Karierę i sławę zawdzięczam prezydentowi RP Lechowi Wałęsie i jego przeciwnikom, sędziom Trybunału Konstytucyjnego
Ponieważ niedawno miałem zaszczyt reprezentować Lecha Wałęsę przed Trybunałem Konstytucyjnym, zebrało mi się na wspomnienia z czasów, kiedy byłem prawnikiem prezydenta RP. Usiłowałem sobie przypomnieć, ile to razy i w jakich sprawach pojawiałem się w trybunale przed laty, ale czas zatarł już szczegóły. Pozwólcie, że krótko zrelacjonuję powód, dla którego wróciły dawne czasy, a później trochę powspominam.
Lech Wałęsa jest, jak wiadomo, przewodniczącym Chrześcijańskiej Demokracji III Rzeczypospolitej, która postanowiła zmienić swój statut w ten sposób, że przewodniczący partii będzie powoływał i odwoływał szefów jej regionalnych oddziałów. Wydało się to podejrzane Sądowi Okręgowemu w Warszawie. Wystąpił więc do trybunału o zbadanie zgodności tej poprawki statutu z konstytucją. Sprawa była dość zawikłana i w końcu dotarła do dawnego prezydenckiego prawnika. W rozmowie nie robiłem byłemu szefowi wielkich nadziei: "Panie, pan mi przecież tyle spraw wygrał". "Przeciwnie, panie prezydencie, przed trybunałem wszystkie panu przegrałem". "Naprawdę? A ja myślałem, że wszystko wygraliśmy". "Niestety, to było tylko takie wrażenie. Zobaczymy, może i teraz tak będzie".
Za prezydentury Lecha Wałęsy Trybunał Konstytucyjny mieścił się jeszcze przy Wiejskiej, a teraz ma już piękny pałacyk w alei Szucha. Sędziowie spoglądali na mnie dość życzliwie, a niektórym pewnie też to i owo się przypomniało. Nawiązałem trochę do dawnych czasów, przypominając, że bardziej skuteczny bywałem, nie stawiając się na rozprawę, niż perorując przed sądem. Kilka dyskretnych uśmiechów w składzie orzekającym dowodziło, że sędziowie mają dobrą pamięć. Był grudzień 1994 r. W ramach zleconej mi przez prezydenta Wałęsę próby rozwiązania parlamentu zaskarżyliśmy do trybunału spóźnioną ustawę podatkową. Trybunał błyskawicznie wyznaczył termin na jeden z ostatnich dni grudnia, by ustawa mogła się jeszcze utrzymać w poprzednim roku podatkowym. Nie stawiłem się w tym terminie, a następny musiał być już w nowym roku, po upływie 14 dni. Podatki stawały się coraz bardziej nielegalne, pod znakiem zapytania była też legalność opartego na nich budżetu, wkrótce miały upłynąć konstytucyjne trzy miesiące przewidziane na jego uchwalenie. Zbliżała się kulminacja operacji "Sejm". Później mój błąd, dramat odejścia z Kancelarii Prezydenta RP, ale ostatecznie wszystko dobrze się skończyło.
Trybunał Konstytucyjny w akcjach prawnych prezydenta Wałęsy był najtrudniejszą do przejścia przeszkodą. Zespół najlepszych w Polsce prawników radził sobie z "falandyzacją" bez większego trudu, ale musiał się trochę napracować. W znanej sprawie odwołania Marka Markiewicza ze stanowiska przewodniczącego KRRiTV przez parę miesięcy ustalał powszechnie obowiązującą wykładnię, inną od naszej. Później na moje dictum, że taka wykładnia nie działa wstecz, a więc nie może wpłynąć na zmianę prezydenckiej decyzji, następne miesiące pracował nad uzasadnieniem tezy, że nie mamy racji. Można przyjąć, bez większego błędu, że Trybunał Konstytucyjny przesądził o wyborze ustroju państwa, albowiem konsekwentnie unieszkodliwiał wszystkie próby ustanowienia systemu prezydenckiego podejmowane przez Lecha Wałęsę. Przegrane przeze mnie sprawy przed trybunałem wzmacniały Komisję Konstytucyjną w dążeniu do ustanowienia systemu parlamentarno-gabinetowego.
Ostatnia rozprawa, od której zacząłem (z marca tego roku), pozbawiona była całkowicie emocji i nerwowości dawnych, pionierskich czasów. Media wykazały nikłe zainteresowanie, nie było większej publiczności. Stabilizacja, spokój, prawniczy profesjonalizm na poziomie prawie że dla mnie niedostępnym. To, że sprawa skończyła się pomyślnie dla chadecji Lecha Wałęsy, nie mogło być moją zasługą. Opuszczałem trybunał, nie myśląc o sprawie. Myślałem o ludziach. O niezwykłych ludziach, których przyszło mi spotkać na swej drodze. Bo przecież całą moją - pożal się Boże! - karierę i sławę zawdzięczam prezydentowi RP Lechowi Wałęsie i jego wspaniałym przeciwnikom, sędziom Trybunału Konstytucyjnego, najlepszym polskim prawnikom. Pomyślałem sobie po prostu, że miałem w życiu sporo szczęścia, przede wszystkim do ludzi.
Lech Wałęsa jest, jak wiadomo, przewodniczącym Chrześcijańskiej Demokracji III Rzeczypospolitej, która postanowiła zmienić swój statut w ten sposób, że przewodniczący partii będzie powoływał i odwoływał szefów jej regionalnych oddziałów. Wydało się to podejrzane Sądowi Okręgowemu w Warszawie. Wystąpił więc do trybunału o zbadanie zgodności tej poprawki statutu z konstytucją. Sprawa była dość zawikłana i w końcu dotarła do dawnego prezydenckiego prawnika. W rozmowie nie robiłem byłemu szefowi wielkich nadziei: "Panie, pan mi przecież tyle spraw wygrał". "Przeciwnie, panie prezydencie, przed trybunałem wszystkie panu przegrałem". "Naprawdę? A ja myślałem, że wszystko wygraliśmy". "Niestety, to było tylko takie wrażenie. Zobaczymy, może i teraz tak będzie".
Za prezydentury Lecha Wałęsy Trybunał Konstytucyjny mieścił się jeszcze przy Wiejskiej, a teraz ma już piękny pałacyk w alei Szucha. Sędziowie spoglądali na mnie dość życzliwie, a niektórym pewnie też to i owo się przypomniało. Nawiązałem trochę do dawnych czasów, przypominając, że bardziej skuteczny bywałem, nie stawiając się na rozprawę, niż perorując przed sądem. Kilka dyskretnych uśmiechów w składzie orzekającym dowodziło, że sędziowie mają dobrą pamięć. Był grudzień 1994 r. W ramach zleconej mi przez prezydenta Wałęsę próby rozwiązania parlamentu zaskarżyliśmy do trybunału spóźnioną ustawę podatkową. Trybunał błyskawicznie wyznaczył termin na jeden z ostatnich dni grudnia, by ustawa mogła się jeszcze utrzymać w poprzednim roku podatkowym. Nie stawiłem się w tym terminie, a następny musiał być już w nowym roku, po upływie 14 dni. Podatki stawały się coraz bardziej nielegalne, pod znakiem zapytania była też legalność opartego na nich budżetu, wkrótce miały upłynąć konstytucyjne trzy miesiące przewidziane na jego uchwalenie. Zbliżała się kulminacja operacji "Sejm". Później mój błąd, dramat odejścia z Kancelarii Prezydenta RP, ale ostatecznie wszystko dobrze się skończyło.
Trybunał Konstytucyjny w akcjach prawnych prezydenta Wałęsy był najtrudniejszą do przejścia przeszkodą. Zespół najlepszych w Polsce prawników radził sobie z "falandyzacją" bez większego trudu, ale musiał się trochę napracować. W znanej sprawie odwołania Marka Markiewicza ze stanowiska przewodniczącego KRRiTV przez parę miesięcy ustalał powszechnie obowiązującą wykładnię, inną od naszej. Później na moje dictum, że taka wykładnia nie działa wstecz, a więc nie może wpłynąć na zmianę prezydenckiej decyzji, następne miesiące pracował nad uzasadnieniem tezy, że nie mamy racji. Można przyjąć, bez większego błędu, że Trybunał Konstytucyjny przesądził o wyborze ustroju państwa, albowiem konsekwentnie unieszkodliwiał wszystkie próby ustanowienia systemu prezydenckiego podejmowane przez Lecha Wałęsę. Przegrane przeze mnie sprawy przed trybunałem wzmacniały Komisję Konstytucyjną w dążeniu do ustanowienia systemu parlamentarno-gabinetowego.
Ostatnia rozprawa, od której zacząłem (z marca tego roku), pozbawiona była całkowicie emocji i nerwowości dawnych, pionierskich czasów. Media wykazały nikłe zainteresowanie, nie było większej publiczności. Stabilizacja, spokój, prawniczy profesjonalizm na poziomie prawie że dla mnie niedostępnym. To, że sprawa skończyła się pomyślnie dla chadecji Lecha Wałęsy, nie mogło być moją zasługą. Opuszczałem trybunał, nie myśląc o sprawie. Myślałem o ludziach. O niezwykłych ludziach, których przyszło mi spotkać na swej drodze. Bo przecież całą moją - pożal się Boże! - karierę i sławę zawdzięczam prezydentowi RP Lechowi Wałęsie i jego wspaniałym przeciwnikom, sędziom Trybunału Konstytucyjnego, najlepszym polskim prawnikom. Pomyślałem sobie po prostu, że miałem w życiu sporo szczęścia, przede wszystkim do ludzi.
Więcej możesz przeczytać w 12/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.