Grzechy Ameryki

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dlaczego nie rozumiemy amerykańskiej demokracji
Stany Zjednoczone Ameryki Północnej wzorem do naśladowania dla Polski? To zakrawa na żart, zwłaszcza dla Polaków uważających się za wychowanków przodującej cywilizacji europejskiej. Stany Zjednoczone, owszem, mają pewne osiągnięcia gospodarcze, za którymi idzie potęga militarna. Nikt tego nie neguje. Ale w sferze społecznej Ameryka jest w porównaniu z nami pogrążona w chaosie i bardzo zacofana.

Grzech pierwszy:
ordynacja większościowa

Już podstawowa dla demokracji sprawa, czyli sposób wyboru reprezentantów społeczeństwa, budzi u europejskich purystów duże opory. Amerykanie trzymają się bowiem sztywno ordynacji większościowej - delegatów do władz wszystkich szczebli wybierają wyłącznie w okręgach jednomandatowych. Nie zarządza się nawet drugiej tury, aby zwycięzca mógł się wylegitymować ponad połową głosów. Jak uświadomi nam to każdy polski polityk, taki sposób głosowania sprawia, że połowa obywateli USA w ogóle nie jest reprezentowana we władzach swojego kraju! Co więcej, nawet w tak zatrważającej sytuacji Amerykanie nie zadbali o zapewnienie upośledzonym grupom przywilejów, które zapewniałyby prawdziwą równość. Tymczasem w Europie od dawna standardem jest rezerwowanie puli miejsc w parlamencie dla przedstawicieli mniejszości narodowych, a ostatnio zadbano o ustawowe zapewnienie odpowiedniej liczby miejsc kobietom. Zacofany amerykański parlament oraz legislatywy stanowe są tymczasem zdominowane przez białych mężczyzn, bo - o zgrozo! - mniejszości pozbawione ustawowych reprezentacji głosują w większości właśnie na nich.

Grzech drugi:
system bez partii

To nie koniec wad amerykańskiego systemu politycznego. Państwo, które ma ambicje przewodzenia demokratycznemu światu, nie dopracowało się tak fundamentalnej dla demokracji instytucji jak partie. Potocznie nazywa się tak demokratów i republikanów, ale w istocie są to luźne kluby. Kandydatem z ich ramienia może zostać każdy, kto na swoim terenie zdobędzie podczas prawyborów poparcie większości zarejestrowanych wyborców partii. W efekcie nie może być mowy o jakiejkolwiek partyjnej dyscyplinie: kierownictwo ugrupowania nie ma wpływu na to, kto w jego imieniu zajmuje obieralny urząd. Leszek Miller czegoś takiego po prostu by nie zniósł.
Jest jeszcze gorzej - w amerykańskich partiach w ogóle nie ma kierownictwa. Deputowany kieruje się wyłącznie włas-nymi poglądami i swoim wyobrażeniem o poglądach wyborców z jego okręgu. Płacą zresztą za to sami deputowani i senatorowie, którzy zamiast jak u nas podnosić rękę w ślad za kolegą wyznaczonym przez klub parlamentarny, muszą się osobiście zapoznać z każdą sprawą i wyrobić sobie o niej zdanie. W takich warunkach nie może być oczywiście mowy o stworzeniu w parlamencie jakiejkolwiek stabilnej większości.
n Grzech trzeci: jawność finansowania polityki W parze ze słabością legislatywy idzie słabość władzy wykonawczej. Już pomysł powierzenia jej prezydentowi kłóci się z naszym doświadczeniem. Wynika z niego niezbicie, że same funkcje reprezentacyjne obciążają prezydenta w stopniu uniemożliwiającym nałożenie nań poważniejszych obowiązków. Na dodatek prezydent USA ma prawo nominować zaledwie 5 tys. urzędników. U nas więcej osób czuwa nad obywatelami jednego województwa. Jest doprawdy cudem, że Stany Zjednoczone jeszcze nie upadły.
W Ameryce nie ma też szczegółowych przepisów ograniczających finansowanie polityki przez biznes. Amerykańscy politycy biorą bezwstydnie pieniądze od każdego donatora. Istnieje tylko jeden warunek: każda dotacja musi być jawna. Z jakiegoś powodu tamtejszym wyborcom zupełnie to wystarcza. Oczywista dla naszych posłów myśl, że w celu uchronienia polityków przed pokusami korupcji należy wziąć ich na utrzymanie budżetu, jeszcze do USA, niestety, nie dotarła. Bezustannie natomiast rodzą się tam i zyskują popularność pomysły tak szalone, jak podatek liniowy czy nawet - ostatnio - projekt poprawki do konstytucji zakazujący pobierania podatku dochodowego!

Grzech czwarty:
wybory bezpośrednie

Słabą reprezentatywność systemu wyborczego rekompensują sobie Amerykanie w sposób pogłębiający polityczny chaos: urzędy, które w normalnych krajach obsadzane są fachowcami nominowanymi przez władze państwowe i partyjne, w USA obsadzane są wedle kaprysu wyborców. Przeciętny Amerykanin wybiera w swoim mieście nie tylko burmistrza i radnych, ale i miejskiego prawnika, szefów policji, straży pożarnej i wodociągów czy lekarza okręgowego. Wybiera się rady nadzorujące szkoły publiczne (do ich kompetencji należy zatrudnianie dyrektora, przyjmowanie budżetu oraz rozliczanie jego wykonania), a często także funkcjonujące na podobnych zasadach rady nadzorcze publicznych szpitali. Szczególną aberracją jest fakt, że na szczeblu powiatu (hrabstwa) obierani są również sędziowie oraz tzw. protonotariusz, czyli szef administracji sądu.
Co najsmutniejsze, do owego systemu Amerykanie przywykli tak bardzo, iż gotowi są z przekonaniem twierdzić, że jest lepszy od europejskiego. Że wyborcy, którzy na własnej skórze odczuwają skutki nominacji, są najbardziej zainteresowani wyborem kandydata z odpowiednim przygotowaniem, stażem oraz osiągnięciami zawodowymi. Oto drobny przykład: sąd liczącego prawie 50 tys. mieszkańców powiatu Carbon County w Pensylwanii zatrudnia dwóch sędziów oraz cztery osoby w biurze protonotariusza. Ten personel musi w ciągu roku obsłużyć około 20 tys. spraw: od sporów o poplamienie płotu po morderstwa pierwszego stopnia. Każda z nich, zgodnie z prawem, musi zostać rozsądzona w ciągu dwóch miesięcy. Jakże niska musi być jakość tych rozstrzygnięć - w przeciwieństwie do Polski, gdzie podobne sprawy toczą się kilka lat.
Wielu czytelników zdumiała zapewne zawarta w poprzednim akapicie informacja. Tak, to nie jest błąd drukarski: w powiecie liczącym 50 tys. mieszkańców rocznie składa się niemal 20 tys. pozwów. Widać tu ewidentnie, jak słabo są w USA chronione prawa jednostki i jak się kończy nieuregulowanie całych dziedzin życia stosownymi przepisami, a także zaniechanie tworzenia zajmujących się nimi urzędów. W USA nie ma nawet rzecznika praw obywatelskich - każdy obywatel sam zmuszony jest dochodzić swych roszczeń przed sądami. Tym bardziej - to prawdziwy skandal - nie dopracowały się Stany Zjednoczone tak niezbędnych w demokratycznym państwie instytucji, jak rzecznicy praw przestępców, dzieci, uczniów, pacjentów etc. Nie ma też związków zawodowych w naszym rozumieniu - istniejące organizacje traktowane są przez prawo na równi ze zwykłymi stowarzyszeniami i muszą się utrzymywać same, a nie żyć na koszt pracodawców i klientów.

Grzech piąty:
decentralizacja

Tak duża liczba spraw trafiających do sądu wynika również z żenującego w tak wielkim kraju bałaganu ustrojowego i prawnego. Podczas gdy Europa od dłuższego czasu w niemałym trudzie ujednolica ustawodawstwo poszczególnych krajów, a nawet rozmiary etykiet na dżemie, skrzynek na jabłka czy drabin, w USA nie tylko każdy stan, ale wręcz każde miasteczko rządzi się swoimi prawami, często nie zmienionymi od czasów jego powstania. I owe dziwaczne odmienności, zamiast być przedmiotem oświeconej krucjaty państwa, są z dumą pielęg-nowane. Wprowadzono wprawdzie zasadę, że żadne prawo lokalne nie może godzić w prawa wyższego rzędu, czyli stanowe i federalne, ale wykazanie takiej sprzeczności nastąpić może wyłącznie na drodze sądowej, co jeszcze bardziej obciąża i tak obciążony system wymiaru sprawiedliwości.
Także tutaj działa prawo rekompensaty: niespójność przepisów odbijają sobie Amerykanie przesadną dbałością o ich respektowanie. Bywa to szczególnie bolesne dla Polaków przyzwyczajonych traktować prawo zdroworozsądkowo i z reguły przekonanych - choć nie bardzo wiadomo, na jakiej podstawie - że USA to kraj na luzie. Tymczasem zapalenie papierosa w miejscu niedozwolonym, zdjęcie stanika na odludnej plaży czy wypicie jednego piwa przed ukończeniem 21. roku życia może się tutaj skończyć wysoką grzywną albo nawet aresztowaniem. Możemy też zostać zatrzymani za drobne wykroczenie drogowe - jeśli nie zapłacimy mandatu albo nie udowodnimy, że mamy na to fundusze. Jeszcze bardziej niż prawo terroryzuje każdego mieszkańca USA (a także amerykańskie urzędy) groza odszkodowań. Barman, który złamałby prawo, podając alkohol nieletniemu albo nietrzeźwemu, nie tylko zapłaci grzywnę i straci licencję, ale zmuszony będzie wypłacić słone odszkodowania za wszystko, czego pijany klient dopuścił się po wyjściu z baru. Nader niechętnie natomiast korzysta się tu z prawa łaski. W większości stanów obowiązuje zasada, że po trzecim przestępstwie (choćby szło o rzeczy drobne) skazanemu nie przysługują żadne zwolnienia warunkowe ani amnestie i wszystkie zasądzone wyroki muszą zostać wykonane z całą surowością, co po prostu uniemożliwia resocjalizację przestępców. To kolejny skandal, który nasi liberalni prawnicy z pewnością uznają za przejaw totalitaryzmu.

Grzech szósty:
twarde prawo

Ta surowość nie dziwi, jeśli się wie, że USA to państwo wyznaniowe w stopniu daleko większym niż Iran. Stopa Izabelli Sierakowskiej nie powinna tam więc nigdy postać, bo to prawdziwy religijny ciemnogród. Bóg jest tu obecny na monetach i niemal we wszystkich dziedzinach życia publicznego. Obrady Kongresu i Senatu otwiera codziennie wspólna modlitwa, podobnie jak oficjalne zgromadzenia. W każdym hotelowym pokoju obok książki telefonicznej czeka na podróżnego Biblia. Wszystko to nie tylko gwałci wolność sumienia, ale też sprzyja represyjności społeczeństwa, na przykład w sferze seksu. Nasze feministki ze zgrozy przed amerykańskim zamordyzmem już na Okęciu zgrzytają zębami. Regulacje dotyczące pornografii bywają surowsze od tego, co u nas odważyli się zaproponować posłowie ZChN. Są one pełne szalenie ścisłych, anatomicznych definicji tego, co jest dopuszczalne jedynie w ściśle zamkniętym obiegu, a co w ogóle zakazane i surowo karane. Za zamówienie pocztą z któregoś z wolnych krajów materiału należącego do tej drugiej kategorii można trafić przed sąd, a nawet do więzienia. W kwestii prostytucji obowiązuje ta sama zasada, którą my ostatnio uznaliśmy za wyraz hipokryzji (prostytucja jest zakazana, ale nie jest karana - karane jest stręczycielstwo). Widocznie jednak z amerykańską przedsiębiorczością jest marniej niż z Polską, bo mimo to agencji towarzyskiej trzeba długo szukać (nikt nie wetknie nam jej adresu za wycieraczkę).

Grzech siódmy: NAFTA
Niefrasobliwe, żeby nie powiedzieć skandaliczne, podejście Amerykanów do integracji wewnętrznej przeniosło się także na ich politykę zagraniczną. Sposób, w jaki USA stworzyły Północnoamerykański Układ Wolnego Handlu, czyli NAFTA, jest w porównaniu z pomnikową konstrukcją integracji europejskiej po prostu śmieszny. Łącząc w ramach NAFTA państwa tak różne jak USA i Meksyk, w ogóle nie przeprowadzono fachowych negocjacji! Nie ujednolicono systemów prawnych, nie wyznaczono wartości wzajemnego importu i eksportu, nie ustalono możliwości wykupu ziemi, sposobu rozdzielania dopłat ze wspólnej kasy - zresztą w ogóle nie stworzono wspólnej kasy, funduszy strukturalnych ani polityki rolnej. Amerykanie nawet nie pomyśleli o powołaniu wspólnego zgromadzenia parlamentarnego ani jakichkolwiek organów wykonawczych, które mogłyby się równać z rosnącymi jak na drożdżach biurami w Brukseli. Z karygodną lekkomyślnością po prostu otworzyli granice dla partnera znacznie bardziej od nich zacofanego niż Polska względem krajów Unii Europejskiej. W dodatku amerykańscy ignoranci nie wpadli na pomysł stworzenia wspólnej waluty. Choć może akurat ten ostatni przejaw amerykańskiego zacofania można usprawiedliwić. W końcu dolar USA jakimś cudem i tak stał się wspólną walutą nie tylko w obu Amerykach, ale i na całym świecie, Europy nie wyłączając. Lenin i jego następcy mieli rację: to przejaw absolutnej zgnilizny systemu, żeby nie powiedzieć agonia. Jak rozsądny Europejczyk (i Polak) może się wzorować na tak chorobliwie beznadziejnych wzorcach?

Więcej możesz przeczytać w 22/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.