Niewiadomą w brytyjskich wyborach pozostaje jedynie skala zwycięstwa laburzystów
Wynik czerwcowych wyborów w Wielkiej Brytanii jest przesądzony. Nawet gdyby Partia Konserwatywna zaangażowała Toma Cruise’a, to i tak nie zdołałby on zapewnić zwycięstwa torysom.
Nowa twarz laburzystów
Przed wyborami 1992 r. w Wielkiej Brytanii wszyscy mieli serdecznie dosyć wieloletnich rządów konserwatystów. Najznakomitsi komentatorzy polityczni przepowiadali zwycięstwo Partii Pracy pod przewodem Neila Kinnocka. W dniu wyborów pierwsze sondaże wskazywały na zwycięstwo laburzystów - ludzie wychodzący z lokali wyborczych deklarowali oddanie głosu na Partię Pracy. W kwaterze wyborczej laburzystów euforia, uśmiechy, balony, szampan... Nagle zaczęły spływać prawdziwe wyniki. Szok - torysi wygrali! Tym razem już nikt i nic nie pomoże Partii Konserwatywnej. Jedyna kwestia to skala zwycięstwa laburzystów. Dzieje się tak nie dlatego, że Brytyjczycy przekonali się do socjalizmu, ale dlatego, iż Partia Pracy pod wodzą Tony’ego Blaira w niewielkim stopniu przypomina tradycyjną partię socjaldemokratyczną. Zanim Blair został premierem (w 1997 r.), zdołał zrobić to, co poprzednim przywódcom nie udało się przez osiemnaście lat: usunął z programu przyrzeczenie ponownego upaństwowienia ważnych dziedzin gospodarki. Jako premier dąży do prywatyzacji wszystkiego, co jeszcze pozostaje w gestii państwa, nawet kontroli lotów czy metra londyńskiego, wywołując ostre protesty związków zawodowych, dotychczasowej ostoi Partii Pracy. Otoczył swój urząd i ministerstwa ludźmi z zewnątrz, którzy dbają o wizerunek; stworzył nowy język, nawet partia nazywa się New Labour, by podkreślić ową zmianę oblicza. Zatrudnił tzw. spin doctors, czyli fachowców od wizerunku i propagandy. Przestał walczyć z rodziną królewską i wycofał się z propozycji zakazu polowania na lisy, sportu drogiego sercom wielu arystokratów i farmerów.
Inwestycja w przyszłość
Co jednak najważniejsze, rząd Blaira umacnia gospodarkę, odstępując od socjaldemokratycznych haseł: wprowadza surową dyscyplinę finansową, w wyniku czego budżet osiąga nadwyżkę. Radykalnie ogranicza opiekuńczość państwa - znosi dodatki dla małżeństw, a nawet zmniejsza zasiłki dla samotnych matek. Nie podwyższa stawek podatkowych, choć nakłada obciążenia pośrednie, wystarczające, by zwiększyć wpływy do budżetu o 3 proc. w stosunku do PKB. Wydatki budżetowe na edukację czy opiekę zdrowotną nazywa się teraz inwestycjami. Co więcej, kierujący Ministerstwem Finansów Gordon Brown uniezależnił politykę monetarną od wpływów politycznych, uwalniając Bank Anglii spod kurateli swego resortu. W wyniku takiej polityki gospodarczej Wielka Brytania utrzymuje niską inflację i najniższe od 40 lat oprocentowanie pożyczek hipotetycznych, a obsługa tego kredytu stanowi najpoważniejszą pozycję w wydatkach przeciętnej rodziny brytyjskiej. W ten sposób laburzyści zawojowali tradycyjny elektorat konserwatystów - klasę średnią.
Poza tym w ciągu czterech lat powstało ponad milion nowych miejsc pracy, a rząd twierdzi, że oprócz tego udało się wyciągnąć około miliona osób ze sfery ubóstwa. W dodatku Tony Blair jest praktykującym chrześcijaninem, który do kościoła chodzi nie dla politycznego efektu, ale z głębokiej wiary. Nawet tegoroczny program wyborczy ogłosił w kaplicy szkolnej.
Słaba broń torysów
A co na to Partia Konserwatywna? Niestety, niewiele. Program wyborczy torysów odwołuje się do eurosceptycyzmu, obiecując obronę funta, przyrzeka obniżkę podatków, walkę z azylantami i zamykanie ich w obozach przejściowych, ograniczenie biurokracji; postuluje samofinansowanie się uniwersytetów. Innymi słowy, jest to słaby, mało wyrazisty program partii kierowanej przez jeszcze słabszego lidera Williama Hague’a. Jego notowania nie poprawiły się od dwóch lat i jedynie 13 proc. wyborców uważa go za dobrego kandydata na przywódcę państwa. Nawet spośród jego zwolenników tylko co drugi powierzyłby mu tekę premiera.
Mimo olbrzymiego i - wydałoby się - sprawnego sztabu wyborczego Partia Konserwatywna nie jest jeszcze gotowa do objęcia rządów. Aby tego dokonać, musi wyłonić przywódcę z prawdziwego zdarzenia. Hague nigdy nie spełni tego wymogu, nie ma charyzmy, a w dodatku na początku swojego przewodnictwa postanowił się skupić na pozyskaniu elektoratu prawicowego, podobnie jak Marian Krzaklewski w czasie polskiej kampanii prezydenckiej. Plan torysów zakładał, że po umocnieniu dominacji na prawicy partia zacznie się stopniowo przesuwać w stronę centrum, zwróci się do wyborcy bardziej umiarkowanego. Nic z tego nie wyszło. Znamy to z Polski, z przykładu Krzaklewskiego - zamiast poprawiać wynik w badaniach opinii publicznej, ściąga swoją partię w dół, zaprzepaszczając jakąkolwiek szansę nie tylko na zwycięstwo, ale także wyrównaną rywalizacją wyborczą.
Trzeba jednak uczciwie stwierdzić, że torysi po raz pierwszy znaleźli się w sytuacji wyjątkowo trudnej. Większość najbardziej nośnych haseł i - co ważniejsze - czynów, przez dziesięciolecia odróżniających konserwatystów od laburzystów, została przejęta przez New Labour. Tradycyjna polityka socjaldemokratów: "opodatkuj i wydaj" została zarzucona; głoszone przez konserwatystów hasło obniżenia podatków nie jest dzisiaj priorytetem wyborców. Dobra polityka makroekonomiczna, pięta achillesowa wszystkich poprzednich rządów laburzystowskich, powoduje, że społeczeństwo nie jest przekonane, czy torysi lepiej poradziliby sobie z ekonomią. Ci, którzy w poprzednich wyborach po raz pierwszy głosowali na laburzystów, są zadowoleni i nie widzą potrzeby zmian.
Teflon polityczny
Laburzyści chcą prywatyzować co się jeszcze da. Twierdzą nawet, że prywatne więzienie jest sprawniej zarządzane i tańsze. Konserwatyści zawsze akcentowali aprobatę dla polityki law and order - prawa i porządku publicznego. Brytyjczycy uważają jednak, że obie partie w równym stopniu zapewniają im bezpieczeństwo. Po co więc coś zmieniać?
Torysi nieustannie zarzucali Partii Pracy, że jej polityka imigracyjna jest zbyt łagodna. Tymczasem rząd Blaira zaostrzył przepisy dla starających się o azyl w Wielkiej Brytanii i usuwa z kraju imigrantów pracujących na czarno. Ostatnio prasa brytyjska i polska pełna była doniesień o wydalonych z Wielkiej Brytanii cudzoziemcach, w tym Polakach. Tylko 30 proc. wyborców uważa, że konserwatyści mają lepszą politykę w dziedzinie ochrony zdrowia i edukacji, ale poza ogólnikami nie potrafią niczego zaproponować.
W polityce zagranicznej konserwatyści poza odwoływaniem się do antyeuropejskich resentymentów też nie proponują żadnej wizji, która przemówiłaby do wyborców. Krótko mówiąc, Nowa Partia Pracy odebrała torysom wiele bardzo ważnych argumentów, a oni nie umieli wytknąć słabości Partii Pracy ani samemu zaproponować nowatorskich rozwiązań. Tymczasem Wielka Brytania nie jest przecież krajem miodem i mlekiem płynącym i nie brakuje tematów do krytyki: policja wymaga dofinansowania (w Londynie jest dwa razy mniej policjantów niż w Nowym Jorku), nauczyciele grożą strajkiem, podobnie jak lekarze rodzinni, niezadowoleni ze zróżnicowania stawek wynagrodzenia. Zresztą sama krytyka poczynań Partii Pracy nie wystarczyła, by pozyskać zwolenników. Laburzystów zdają się nie imać ani skandale, ani choroba wściekłych krów, ani pryszczyca czy bankructwa farmerów, ani nawet najbardziej nieudane, ale niezmiernie kosztowne projekty w rodzaju Kopuły Milenijnej. Nie na darmo "The Washington Post" nazwał Blaira "teflonowym przywódcą" i porównał do Billa Clintona, któremu też nic nie mogło zaszkodzić.
Szkocki akcent Londynu
Torysi, zajęci swoim planem pozyskania prawicowego elektoratu oraz ciągłą krytyką laburzystów, nie zauważyli, że Partia Pracy z partii lewicowej stała się centrolewicową, a nawet centroprawicową, usuwając w ten sposób obawy obywateli przed socjalistycznym kursem laburzystów. Skończyła ze straszakiem nacjonalizacji, dyktatem związków zawodowych i zaspokaja potrzeby rozwoju poprzez mocną gospodarkę, niską inflację i przyzwoity dochód. Tony Blair dokonał tego przy pomocy rządu, a nie partii, nieomal sam, pilnując wszystkiego osobiście, zabierając głos w każdym konflikcie i pozbywając się kontrowersyjnych kolegów. Swoje decyzje umiał na nowo nazwać, nie odwołując się do ideologii, lecz do sformułowań, których zmęczeni narzekaniem obywatele słuchali z przyjemnością. Co więcej, powierzając ważne stanowiska w rządzie Szkotom (Gordon Brown - finanse, Robin Cook - sprawy zagraniczne, George Robinson - poprzednio minister obrony obecnie sekretarz generalny NATO), nie tylko zmienił język swojej partii, ale także wprowadził modę na szkocki akcent, dzięki czemu sławny "BBC English" zamienił się w "BBC Scotish". Tymczasem konserwatyści nadal mówią z akcentem z Eton.
Więcej możesz przeczytać w 22/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.