Lektura doniesień agencyjnych grozi syndromem zagubienia
"Im mniej uzasadnione są wypowiadane przez nich opinie, tym bardziej stylowa bywa jakość krzyku, któremu czasem towarzyszą nawet patetyczno-religijne ozdobniki"
abp Józef Życiński
Przyznawszy się ostatnio bez bicia do tego, ilu otaczających nas spraw nie rozumiem i że lubię wiedzieć, co jest grane, ryzykowałbym dziś utratę wiarygodności, udając, że mam proste wyjaśnienie zeszłotygodniowej awantury warszawsko-brukselskiej, dotyczącej alternatywy 2004 (poniedziałek po południu) czy 2003 r. (wtorek rano). Pozostaje więc włożyć ją do archiwalnej teczki spraw dziwnych, informując P.T. czytelników, że poprzedni tekst powstał, zanim rzeczona awantura się rozpoczęła, i że występujące w nim podobieństwo do osób, zdarzeń et cetera było najzupełniej niezamierzone.
Jak widać, coraz niebezpieczniej jest żyć doniesieniami agencyjnymi. Ich lektura grozi skokami adrenaliny, syndromem zagubienia i popadaniem w zmienne nastroje bez bliższego związku z rzeczywistością. Pewnie dlatego wiele osób sięga chętniej do publicystyki tygodnikowo-miesięcznikowej niż dziennikowej. Jeśli już ktoś koniecznie chce kontynuować śledzenie tzw. twardych faktów, niech lepiej szuka ich w starych rocznikach statystycznych lub przeglądach wydarzeń nie mających nadtytułu "Z ostatniej chwili".
Ten tok rozumowania skłonił mnie do szczególnie uważnej lektury niedawno opublikowanych prac jednego historyka i jednego teologa (jak wiadomo, historia jest nauczycielką życia, że o teologii nie wspomnę). Zarówno czytanie Normana Daviesa, jak i abp. Józefa Życińskiego powinno się stale zalecać jako antidotum na czyhające na nas zewsząd idiotyzmy. Zwłaszcza gdy chcemy się trochę bardziej na serio zastanowić nad kwestiami naprawdę poważnymi.
Taką sprawą jest choćby współczesne pojęcie patriotyzmu. Davies w opublikowanym niedawno przez Znak tomie "Smok wawelski nad Tamizą" pokazuje historię tego pojęcia w Polsce, wskazując na paradoksalne psucie naszego instynktu patriotycznego wraz z odchodzeniem od formuły rzeczypospolitej jagiellońskiej - wielonarodowej, wielokulturowej i wielowyznaniowej - ku fenomenowi Polaka katolika. Z analizy Daviesa łatwo wyczytać, w jak dramatyczny sposób owo przeobrażenie zubożyło zarówno to, co miało być polskie, jak i to, co miało być naprawdę katolickie (czyli powszechne). Przyjazny nam Walijczyk zwraca przy tym uwagę, że piastowską koncepcję rzeczypospolitej (to ona była u swego zarania zarówno najbardziej polska, jak i katolicka) najusilniej reanimował reżim peerelowski, próbując budować na niej swą wiarygodność. Czynił to, gdy odmawiał prapiastowskim ziemiom odzyskanym ich historii lub gdy ewangelickich Mazurów i unickich Łemków odrywał na siłę od ciągłości ojczyźnianej wspólnoty z Rzecząpospolitą. Warto na te walijskie rozważania zwrócić uwagę, gdy zastanawiamy się nad fenomenem współczesnego polskiego patriotyzmu, zwłaszcza w kontekście ogólnoeuropejskim. "Polska dla Polaków" i różne radiomaryjne zawołania, które pewno znów się nasilą w nadciągającej kampanii wyborczej, wymagać będą powrotu do tej refleksji.
Arcybiskup lubelski znany jest z ciętego języka i pióra, nie zaskakuje więc jego felieton "Szalikowcy w kulturze" (w sobotnim dodatku do "Rzeczpospolitej"), trafnie i malowniczo uzasadniający tytułowe skojarzenie. Podzielam niechęć lubelskiego metropolity do szalikowców sportowych, ale jeszcze bardziej podzielam jego niepokój o los szeroko pojętej kultury (a zatem i polityki), w której styl krzyku "Polska! Polska!" tak często nawiązuje do wzorów patriotyzmu raczej przygnębiających niż budujących. Życiński pisze (i ma rację), że niemożliwy jest dialog z szalikowcami kulturowymi. Problemem jest to, że z szalikowcami politycznymi trzeba wygrać konfrontację wyborczą.
Więcej możesz przeczytać w 22/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.