Dlaczego piłkarska reprezentacja Polski wygrywa
Polska piłka nożna przypomina stare czynszowe kamienice: odrestaurowane i wyglądające solidnie od frontu, lecz zrujnowane i zatęchłe od podwórza. Jak to możliwe, że mając w ekstraklasie podupadające kluby oraz skorumpowanych piłkarzy i działaczy, reprezentacja jest - po zwycięstwie nad Walią w eliminacjach do mistrzostw świata - o krok od odniesienia największego sukcesu od dziewiętnastu lat? (W równie komfortowej sytuacji są w Europie tylko Włosi). Odpowiedź jest prosta: drużyna Jerzego Engela jest produktem z importu. Rzemiosła reprezentacyjni piłkarze uczyli się wprawdzie w Polsce, ale organizacji i stosunku do pracy - w Niemczech, Włoszech, Francji, Holandii, gdzie futbol został po prostu urynkowiony. Grając w reprezentacji źle, z musu i bez zaangażowania, ryzykowaliby utratę kontraktów w swoich klubach, a to oznacza straty liczone w milionach marek, franków, guldenów. Innymi słowy, reprezentanci grają dobrze, bo chcąc pozostać na rynku, nie mogą sobie pozwolić na to, by grać źle.
Lekcja wolnego rynku
Aby grać w zachodnich klubach, polscy piłkarze musieli się nauczyć nie tylko reguł wolnego rynku, ale i zachodnich standardów. Nie robili dotychczas (oprócz Zbigniewa Bońka) oszałamiających karier, bo zachodnie chcieli mieć tylko płace, a pracować chcieli w starym peerelowskim stylu. Kiedy właściciele klubów się w tym zorientowali, polscy internacjonałowie stali się jednymi z najgorzej opłacanych w zachodnich ligach, w dodatku większość czasu spędzali nie na boiskach, lecz na ławkach rezerwowych i trybunach. Gdzie jeśli nie w reprezentacji mają szansę udowodnić, że rozumieją nie tylko reguły futbolu, ale i reguły rynku? Pojęli więc, że kolejna klęska reprezentacji będzie ich osobistą porażką - zaprzepaszczeniem szans na wysokie zarobki, premie, kontrakty reklamowe.
Czy bez tej świadomości i presji rynku bramkarz Jerzy Dudek stałby się najlepszym zagranicznym piłkarzem w Holandii? Londyński Arsenal zapłacił za niego 6,5 mln funtów. Z bramkarzy tylko Fabien Barthez kosztował więcej - 9 mln funtów. Andrzej Juskowiak musi grą w reprezentacji potwierdzić, że w klubie w Wolfsburgu zasługuje na zarobki przekraczające milion dolarów rocznie. Tomasz Iwan nie chce grać za marne stawki w Roosendaal - najsłabszym zespole ligi holenderskiej - bo poznał już smak sławy i pieniędzy w PSV Eindhoven, który opuścił, gdy zaczął grać "po polsku". Marek Koźmiński nie chce być rezerwowym we włoskiej Brescii, bo wprawdzie kontrakt zapewnia mu ponad pół miliona dolarów rocznie, ale nie otrzymuje wysokich premii. Paweł Kryszałowicz nie zamierza pracować w klubie niemieckiej drugiej ligi (jego Eintracht Frankfurt spadł w tym roku z pierwszej Bundesligi), a jako napastnik jednej z lepiej sobie radzących reprezentacji w Europie może liczyć na lepszą pracę. Niektórzy z tych zawodników jeszcze cztery lata temu na myśl o grze w drużynie narodowej robili krzywe miny.
Reprezentacja, czyli firma
Gra w drużynie narodowej przestała być mitręgą, a stała się okazją do promocji, z której piłkarze skrzętnie korzystają. Bez reprezentacyjnych szlifów Emmanuel Olisadebe nie byłby zapraszany do Anglii na piłkarski show razem z Davidem Beckhamem. Zarabiający około pół miliona dolarów rocznie Tomasz Wałdoch i Tomasz Hajto (gracze wicemistrza Niemiec Schalke 04) oraz Tomasz Kłos (piłkarz Kaiserslautern) nie mogą sobie pozwolić, by w reprezentacji grać bez zaangażowania, bo nie przedłużono by im po prostu kontraktów. Drużyna narodowa stała się więc elitarną agencją pośrednictwa pracy. Działa wedle zasady: taką znajdziesz pracę, jakie zaprezentujesz umiejętności i zaangażowanie. Zresztą w zespole narodowym piłkarze także nie grają za darmo: Polski Związek Piłki Nożnej obiecał zawodnikom, lekarzom, trenerom i masażystom 2 mln dolarów do podziału za wywalczenie awansu do mistrzostw świata w Korei Południowej i Japonii. Ważniejsze od tych pieniędzy jest jednak samo pokazanie się na mistrzostwach.
Oczywiście zawodnicy chcą grać w reprezentacji narodowej także z motywów patriotycznych. Sukces jest jednak pewny tylko wtedy, gdy ma solidne materialne podstawy. - Reprezentacja powinna działać jak dobra firma, a trener Jerzy Engel - jak profesjonalny menedżer - uważa Michał Listkiewicz, prezes PZPN. Od kilku miesięcy tak właśnie działa i dzięki temu odnosimy sukcesy.
Lekcja wolnego rynku
Aby grać w zachodnich klubach, polscy piłkarze musieli się nauczyć nie tylko reguł wolnego rynku, ale i zachodnich standardów. Nie robili dotychczas (oprócz Zbigniewa Bońka) oszałamiających karier, bo zachodnie chcieli mieć tylko płace, a pracować chcieli w starym peerelowskim stylu. Kiedy właściciele klubów się w tym zorientowali, polscy internacjonałowie stali się jednymi z najgorzej opłacanych w zachodnich ligach, w dodatku większość czasu spędzali nie na boiskach, lecz na ławkach rezerwowych i trybunach. Gdzie jeśli nie w reprezentacji mają szansę udowodnić, że rozumieją nie tylko reguły futbolu, ale i reguły rynku? Pojęli więc, że kolejna klęska reprezentacji będzie ich osobistą porażką - zaprzepaszczeniem szans na wysokie zarobki, premie, kontrakty reklamowe.
Czy bez tej świadomości i presji rynku bramkarz Jerzy Dudek stałby się najlepszym zagranicznym piłkarzem w Holandii? Londyński Arsenal zapłacił za niego 6,5 mln funtów. Z bramkarzy tylko Fabien Barthez kosztował więcej - 9 mln funtów. Andrzej Juskowiak musi grą w reprezentacji potwierdzić, że w klubie w Wolfsburgu zasługuje na zarobki przekraczające milion dolarów rocznie. Tomasz Iwan nie chce grać za marne stawki w Roosendaal - najsłabszym zespole ligi holenderskiej - bo poznał już smak sławy i pieniędzy w PSV Eindhoven, który opuścił, gdy zaczął grać "po polsku". Marek Koźmiński nie chce być rezerwowym we włoskiej Brescii, bo wprawdzie kontrakt zapewnia mu ponad pół miliona dolarów rocznie, ale nie otrzymuje wysokich premii. Paweł Kryszałowicz nie zamierza pracować w klubie niemieckiej drugiej ligi (jego Eintracht Frankfurt spadł w tym roku z pierwszej Bundesligi), a jako napastnik jednej z lepiej sobie radzących reprezentacji w Europie może liczyć na lepszą pracę. Niektórzy z tych zawodników jeszcze cztery lata temu na myśl o grze w drużynie narodowej robili krzywe miny.
Reprezentacja, czyli firma
Gra w drużynie narodowej przestała być mitręgą, a stała się okazją do promocji, z której piłkarze skrzętnie korzystają. Bez reprezentacyjnych szlifów Emmanuel Olisadebe nie byłby zapraszany do Anglii na piłkarski show razem z Davidem Beckhamem. Zarabiający około pół miliona dolarów rocznie Tomasz Wałdoch i Tomasz Hajto (gracze wicemistrza Niemiec Schalke 04) oraz Tomasz Kłos (piłkarz Kaiserslautern) nie mogą sobie pozwolić, by w reprezentacji grać bez zaangażowania, bo nie przedłużono by im po prostu kontraktów. Drużyna narodowa stała się więc elitarną agencją pośrednictwa pracy. Działa wedle zasady: taką znajdziesz pracę, jakie zaprezentujesz umiejętności i zaangażowanie. Zresztą w zespole narodowym piłkarze także nie grają za darmo: Polski Związek Piłki Nożnej obiecał zawodnikom, lekarzom, trenerom i masażystom 2 mln dolarów do podziału za wywalczenie awansu do mistrzostw świata w Korei Południowej i Japonii. Ważniejsze od tych pieniędzy jest jednak samo pokazanie się na mistrzostwach.
Oczywiście zawodnicy chcą grać w reprezentacji narodowej także z motywów patriotycznych. Sukces jest jednak pewny tylko wtedy, gdy ma solidne materialne podstawy. - Reprezentacja powinna działać jak dobra firma, a trener Jerzy Engel - jak profesjonalny menedżer - uważa Michał Listkiewicz, prezes PZPN. Od kilku miesięcy tak właśnie działa i dzięki temu odnosimy sukcesy.
Więcej możesz przeczytać w 23/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.