Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, młodzi chłopcy w wieku 11-18 lat zgłaszali się do dowódców oddziałów powstańczych, żądając, aby pozwolono im podjąć walkę. Krytycy powstania często posługują się narracją, wedle której nieodpowiedzialni dowódcy mieli dawać 10-latkom karabiny i posyłać ich na barykady. – Takie opinie mijają się z rzeczywistością. Oczywiście zdarzały się pojedyncze przypadki dzieci walczących z bronią w ręku, ale generalnie nikt nie wysyłał ich do regularnej walki – zaznacza Monika Kowaleczko-Szumowska, autorka opartej na wspomnieniach książki „Fajna ferajna”, w której przedstawiono powstanie z perspektywy najmłodszych.
Pozowane zdjęcia
Swoje zarzuty krytycy opierają głównie na zdjęciach z czasów powstania, na których widać dzieci w mundurach, hełmach i z karabinami w rękach. Trzeba jednak pamiętać, że większość takich fotografii była pozowana. Wojna bardzo pociągała chłopców. A skoro nie mogli brać udziału w walkach, chcieli chociaż na chwilę – dosłownie i w przenośni – wejść w żołnierskie buty. Broń i legitymację AK wydawano oficjalnie dopiero 16-latkom. Ale prawdą jest, że na front trafiali znacznie młodsi chłopcy, choć była to rzadkość. Najmłodszy zaprzysiężony powstaniec, zmarły przed rokiem Jerzy Romuald Grzelak, ps. Pilot, w „Fajnej ferajnie” występuje pod pseudonimem Jureczek. W momencie wybuchu powstania miał dziewięć lat. Żeby dowództwo zaakceptowało jego kandydaturę, mówił, że jest o pięć lat starszy. On akurat nie walczył z bronią w ręku, bo był na to za młody. Nawet z fałszywą metryką. – Zgłaszający się do dowódców chłopcy twierdzili, że są pełnoletni, ale stracili dokumenty. W czasie powstania brzmiało to dość wiarygodnie. Dokument mógł przecież spłonąć w pożarze albo zapodziać się podczas ewakuacji. Małe dziecko nie nabrałoby w ten sposób nikogo, ale dojrzale wyglądający 15-latek dzięki takiemu fortelowi mógł zostać dopuszczony do walki – tłumaczy Kowaleczko-Szumowska.
Nie tylko chłopcy
Trudno ustalić dokładną liczbę dzieci, które brały udział w Powstaniu Warszawskim. Zwłaszcza że ich zaangażowanie w walkę miało różne formy. Najmłodsi pomagali przy budowie barykad, roznosili powstańcze gazetki, listy, dostarczali żołnierzom środki sanitarne. Nieco starszym dzieciom powierzano bardziej odpowiedzialne i trudniejsze zadania. Harcerze z Szarych Szeregów podczas powstania pełnili funkcję przewodników kanałowych. W powstańczych działaniach uczestniczyli nie tylko chłopcy, ale również dziewczęta. Otrzymywały one jednak zadania innego typu. – Wiele dziewczynek, tak jak jedna z bohaterek mojej książki, Basia, pomagało przy budowie barykad, zmieniało rannym opatrunki albo pracowało w kuchniach polowych. Inna bohaterka „Fajnej ferajny”, Halusia, wraz z koleżankami robiła powstańcom lemoniadę – wylicza Kowaleczko-Szumowska. – Może się wydawać, że to mało istotne zajęcie, ale dla 10-letniej dziewczynki bardzo ważna była sama świadomość, że w jakiś sposób pomaga powstańcom. Starszym dziewczynom powierzano czasem takie same zadania jak chłopcom.
– Dziewczyny, które były już prawie dorosłe, pełniły funkcję łączniczek. Funkcjonował bardzo znany oddział minerek – opowiada pisarka. Śmierć nie zaglądała nikomu w metrykę. Jedenastoletni Andrzej Szwajkert ps. Jędruś podczas ewakuacji ludności cywilnej z Żoliborza został raniony odłamkiem pocisku wystrzelonego z niemieckiego czołgu. Zmarł kilka godzin później na rękach ojca. Szwajkert, który w trakcie powstania pomagał przy budowie barykad i pełnił funkcję łącznika, został pochowany obok „Alka”, „Zośki” i „Rudego”. Zadbała o to jego matka, której bardzo zależało, aby jej syn spoczął obok członków batalionu „Zośka”. Przy wejściu do jednej z żoliborskich podstawówek kilka lat temu stworzono sporych rozmiarów mural upamiętniający „Jędrusia”. – Do Muzeum Powstania Warszawskiego trafił zapis relacji 18-letniego Niemca wysłanego do Warszawy, aby tłumić powstanie. Żołnierz opowiada, jak jego kolega trafił prosto w głowę kilkuletniego chłopca, który biegł zdezorientowany środkiem ulicy – mówi autorka „Fajnej ferajny”. – Słyszałam mnóstwo podobnych historii. Ludzie, z którymi rozmawiałam przy okazji pisania książki, opowiadali, że na ulicach leżało bardzo dużo zwłok. Niestety, było wśród nich mnóstwo dziecięcych ciał.
MÓJ TATA – ZASŁUŻONY OFICER I BRYGADY LEGIONÓW – kilka dni przedtem, zanim Niemcy wykonali na nim wyrok śmierci, powiedział, że jakby miał dwa życia, to oba oddałby dla Polski. Józef Piłsudski z kolei to był mój „dziadek”. Jak miałem pięć lat, to już umiałem go narysować. Po tym widać, że byliśmy wychowani w duchu dumy z polskości. Więc od małego moim marzeniem było, żeby dorównać ojcu, mieć takie jak on odznaczenia, a może jeszcze w dodatku być ciężko rannym. Żołnierzem zostałem jako 12-latek, po złożeniu przysięgi w zgrupowaniu „Ponurego”. Później, już na początku powstania, przyszedł do mnie przedstawiciel Armii Krajowej i powiedział, że przydzielą mnie do jednego z najsłynniejszych oddziałów.
Od razu krzyknąłem: „Parasol!”. Trafiłem pod dowództwo podchorążego „Gryfa”, zameldowałem się trzeciego dnia powstania i od razu zostaliśmy ulokowani w Pałacyku Michla. Pamiętam tę walkę. „Gryf” na rozpoznanie wroga rozkazał mi wejść na linie niemieckie. Pamiętam, że przy Płockiej stały dwie pantery, kilkudziesięciu Niemców i ogromna liczba cywilów. Trzymali ich, żeby wysłać przed czołgami – jako żywą tarczę. Tamtego wieczoru Ziutek Szczepański grał na fortepianie i powiedział, że ma nową piosenkę. Zaczynała się tak: „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”. Ktoś znalazł butelkę wina i każdy z oddziału dostał szklaneczkę. Każdy oprócz mnie. Powiedzieli: „Nie, gówniarze nie dostają!”. Ja się strasznie zezłościłem i krzyknąłem: „Żeby się bić, to jestem, a jak z wami się bawić, to nie!”. Ziutek grał dalej na pianinie, my uczyliśmy się słów, a gdzieś w myślach wiedzieliśmy, że mamy przed sobą cholerną walkę. Po siedmiu niemieckich atakach w końcu wycofaliśmy się do następnego budynku – nazywał się Wenecja. Z niego też musieliśmy uciec, na cmentarz ewangelicki.
O godzinie 10 czy 11 zaczął się ostrzał z moździerzy, setki granatów padały ze wszystkich stron. Koledzy ranni, krew wypływa z ich ust. Oni tę krew połykali – tak chcieli żyć. Na cmentarzu ewangelickim, w masowej mogile pochowanych zostało wtedy 56 „parasolarzy”. To była rzeź. Jedyny dzień, w który szczerze się śmiałem, to był pierwszy dzień powstania. Jak się zobaczyło polskie flagi, usłyszało Mazurek Dąbrowskiego, nasze patriotyczne piosenki, to cieszyliśmy się jak cholera. Potem nie było nic do cieszenia się, była tylko tragedia. Chociaż nie, pamiętam jeszcze jeden dzień. Jeszcze 24 września, kiedy na barykadzie podczas wizyty, generał „Bór” Komorowski osobiście odznaczył mnie Orderem Krzyża Virtuti Militari. Pomyślałem wtedy: „Jaki dumny byłby mój ojciec!”
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.