Bankructwo polskiego rybołówstwa dalekomorskiego
Rybacy z trzech trawlerów szczecińskiego Gryfa, stojących w porcie w Montevideo, sprzedali sieci, żeby zdobyć pieniądze na paliwo potrzebne do zasilania chłodni. Sieci (do połowu kryla) kupiła konkurencja. Załogi trzech innych trawlerów Gryfa, cumujących w kanadyjskim Vancouver, wystąpiły o aresztowanie tych jednostek, gdyż armator był im winien ćwierć miliona dolarów. Zadłużone przedsiębiorstwo we wrześniu ubiegłego roku zaczęto likwidować. Nie znalazł się nikt, kto chciałby udzielić Gryfowi gwarancji kredytowych na 5 mln USD, co pozwoliłoby uratować najlepszą część firmy. Sąd Rejonowy w Szczecinie ogłosił więc upadłość przedsiębiorstwa.
Łowienie strat
Jeszcze dwadzieścia lat temu przedsiębiorstwa połowów dalekomorskich - Dalmor, Gryf i Odra - łowiły ponad 600 tys. ton ryb rocznie, a ich flota liczyła 120 trawlerów. Dziesięć lat później mieliśmy 77 jednostek. Obecnie 15 trawlerów łowi zaledwie 80 tys. ton ryb rocznie. Od sześciu lat flota rybacka ponosi straty. Wkrótce ze światowych łowisk mogą zniknąć wszystkie polskie jednostki.
Od kilku lat straty przynosi nie tylko Gryf, ale także świnoujska Odra i gdyński Dalmor. Dalmor, pod którego banderą pływało 40 jednostek, dysponuje zaledwie siedmioma trawlerami, z tego dwa wymagają kapitalnego remontu. Firma próbuje się ratować działalnością na lądzie. Jest właścicielem prawie 20 hektarów gruntów w centrum Gdyni, posiada kilka spółek obsługujących port, prowadzących przetwórstwo ryb (na przykład Dal-Pesca), jest głównym udziałowcem World Trade Center Gdynia. Dalmor wynajmuje swoje obiekty około stu firmom, na jego gruntach powstało też nowoczesne centrum rozrywki, rozpoczyna się budowa hotelu. Mimo że działalność ta przynosi kilka milionów złotych zysku rocznie, nie wystarcza to na pokrycie strat generowanych przez trawlery (10 mln zł w ubiegłym roku).
Nieuczciwa konkurencja
Dla przedsiębiorstw połowów dalekomorskich ratunkiem mogłaby być prywatyzacja, lecz pomyślano o niej za późno, kiedy firmy ponosiły już straty. Trudno się więc dziwić, że przekształcone w spółki skarbu państwa firmy nie mogą znaleźć inwestorów strategicznych. Armatorzy sami już chyba nie wierzą w możliwość uratowania branży, ograniczając się do wysyłania memoriałów i apeli do kolejnych rządów. A rządy nie mają na wsparcie rybołówstwa pieniędzy. Oprócz spóźnionej prywatyzacji o upadku naszej floty rybackiej zadecydowała nieuczciwa konkurencja - nie tylko ze strony Unii Europejskiej, ale też na przykład Norwegii czy Japonii. Według danych OECD, państwa unii dopłacają do każdej tony złowionych ryb 92,69 USD, podczas gdy w Polsce dopłaty te wynoszą 20 USD.
Wielki odwrót
Przyczyną kłopotów polskiej floty rybackiej jest ponadto to, że mamy utrudniony dostęp do najbogatszych łowisk. To konsekwencja podpisanej w 1982 r. ONZ-towskiej konwencji o prawie morza (UNCLOS). W efekcie polskie trawlery wycofują się z łowisk w okolicach Nowej Fundlandii, Labradoru, u brzegów północno-zachodniej Afryki i zachodnich wybrzeży Kanady, po obu stronach Ameryki Południowej, na wodach Antarktyki i na Dalekim Wschodzie - na Morzu Beringa i Morzu Ochockim.
Do niedawna najwięcej ryb łowiliśmy na Morzu Ochockim, lecz Rosjanie zaczęli je traktować jak wody wewnętrzne. Pojawienie się na nich naszych trawlerów - podobnie jak południowokoreańskich i chińskich - wywołało napięcia w stosunkach z Rosją. Pod pretekstem manewrów wojskowych Rosjanie zamykali dostęp do tych wód. Aby uniknąć konfliktów, w 1995 r. polskie firmy wykupiły od Rosjan kwoty połowowe. Opłaty te w połączeniu z kosztami eksploatacji trawlerów (15-20 tys. USD dziennie) sprawiają, że połowy na Dalekim Wschodzie stały się nieopłacalne. Dlatego zmalały w ostatnich latach ponaddwudziestokrotnie - z 270 tys. ton do 10,5 tys. ton.
Twarde lądowanie
Nasze trawlery mogłyby się przenieść na rosyjskie wody Morza Beringa, gdzie ponownie łowi się mintaja. Włodzimierz Kłosiński, były prezes Dalmoru i szef Stowarzyszenia Rozwoju Rybołówstwa, uważa jednak, że jest to nieopłacalne. Morze Beringa jest ubogie biologicznie, a Rosja pobiera opłaty nawet wtedy, gdy limity połowu nie zostaną wykorzystane. Ogranicza też dostęp do najbogatszych łowisk, gdzie można złowić 60-70 ton ryb na dobę. W efekcie nasze trawlery łowią zaledwie 3-6 ton dziennie, podczas gdy opłacalne są połowy w wysokości 30 ton na dobę.
Wkrótce na morzach pływać będzie tylko dziesięć polskich jednostek: po pięć z Dalmoru i Odry. Tyle że będą one pracować dla zagranicznych kontrahentów, mających łatwiejszy dostęp do wartościowych łowisk. - Najpóźniej w 2015 r. ostatni polscy rybacy dalekomorscy zejdą na ląd, a nasza flota rybacka przejdzie do historii - uważa Krzysztof Rychlicki, prezes Dalmoru. Potem możemy liczyć już tylko na importerów.
W czasach Gierka Polska była przedstawiana jako potęga zarówno pod względem posiadanej floty rybackiej, jak i produkcji stoczni rybackich. Teraz widać, jak te mocarstwowe mity mają się do rzeczywistości, co bezlitośnie obnażył wolny rynek.
Więcej możesz przeczytać w 24/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.