Na wielkim ekranie następuje zmierzch bogiń
Sześć milionów egzemplarzy powieści Helen Fielding "Dziennik Bridget Jones" sprzedanych w 32 krajach, 10 mln dolarów pozostawionych w kasach amerykańskich kin i 6 mln funtów w brytyjskich podczas pierwszego weekendu wyświetlania filmu nie pozostawiają wątpliwości: Bridget to fenomen zbiorowej wyobraźni. Dlaczego?
Literacka i filmowa Bridget ma trzydzieści kilka lat. Jest inteligentna i atrakcyjna, spełnia się zawodowo i cieszy opinią kobiety niezależnej. Nie jest jednak szczęśliwa. W kompleksy wpędza ją brak mężczyzny u boku, wychowano ją bowiem w przeświadczeniu, że bez niego kobieta znaczy niewiele. Ma jednak pecha, bo trafia wyłącznie na "emocjonalnych popaprańców". W dodatku pisma pełne anorektycznych piękności przypominają jej, że nie jest idealna. Przeżywa katusze z powodu nadwagi, bo wie, że powinna przypominać Kate Moss! Gubi ją słabość do mocnych trunków. Gołym okiem widać, że bohaterka "Dziennika..." nie jest ideałem. Ale w dzisiejszym pędzie do doskonałości zwyczajność to towar deficytowy, dlatego czytelniczki powieści Helen Fielding i widzowie filmu Sharon Ma-guire pokochali Bridget miłością bezwarunkową.
Kiedy Helen Fielding otworzyła w Internecie stronę poświęconą Bridget Jones, lawina listów spowodowała blokadę sieci. "Bridget to ja" - pisały kobiety z całego świata. Pytania dotyczące szczegółów z życia jej bohaterki i prośby o rady w kwestiach damsko-męskich przyprawiły Fielding o zawrót głowy. Pojęła, że sfrustrowana własną niedoskonałością mieszkanka Londynu awansowała do roli symbolu nowoczesnej kobiety przełomu wieków. Zrodził się więc pomysł przeniesienia opowieści o Bridget na ekran. Prawa autorskie kupiła od pisarki stawiająca wyłącznie na pewniaki amerykańska wytwórnia Miramax. Kilka miesięcy później film rozpoczął triumfalny pochód przez ekrany świata. Grająca Bridget świetna Renée Zellweger (na potrzeby roli cięższa o kilkanaście kilogramów) niebawem rozpocznie zdjęcia do drugiej części historii Bridget. Zyskała status gwiazdy.
Postfeminizm, czyli inny feminizm
Gustaw Flaubert, pisząc "Panią Bovary" w czasach, gdy nikomu nie śniła się emancypacja płci pięknej, wyznał: "Madame Bovary c’est moi" (Bovary to ja). Wiek później kobiety na całym świecie, deklarując "Bridget to ja", sygnalizują mężczyznom: "Nie zależy nam na byciu naj, wolimy pozostać sobą". "Kobiety osiągnęły już tak wiele, że zwyczajność to jedna z ostatnich rzeczy, na jaką nie mogą sobie pozwolić" - uważa Fielding. Mylą się jednak ci, którzy nazywają Bridget feministką. Bohaterka "Dziennika..." z całą pewnością nią nie jest. Prezentuje raczej postfeminizm albo inny feminizm. W przeciwieństwie do sufrażystek zalicza mężczyznę do ulubionych zwierząt domowych, które trzeba umieć oswoić. Próby udowodnienia światu, że życie bez faceta jest możliwe, spełzają na niczym. Oczywiście nie dokonała tego odkrycia pierwsza. Ma równie uwielbiane poprzedniczki z telewizyjnych seriali - amerykańską prawniczkę Ally McBeal i wyrafinowaną Carrie z filmu "Jak upolować mężczyznę, czyli seks w wielkim mieście". Piękne trzydziestoletnie, robiąc karierę, nie przestają tęsknić za wielką miłością i wcale nie ukrywają, że uważają ją za sprawę najważniejszą na świecie.
Skąd się wzięła Bridget Jones?
Najsławniejsza, trochę starsza siostra Bridget, Ally McBeal, jest dziś niemal instytucją. Błyskotliwa, piękna prawniczka ma wiecznego pecha i trafia wyłącznie na niewłaściwych facetów. David Kelly, producent serialu, odebiera listy, których autorki z lubością informują: "Do czasu Ally McBeal nie wierzyłam, że ktoś ma większego pecha w miłości niż ja". Pechowa Ally trafia wyłącznie na: a) żonatych, którzy ukrywają swój stan cywilny, b) zakamuflowanych gejów, c)psychicznie niezrównoważonych, którzy w decydującym momencie tęsknią do mamusi. Mimo to nie przestaje szukać tej drugiej połówki. Jej słynne powiedzonka w stylu: "Mężczyźni są jak guma do żucia - w czasie żucia tracą smak" udowadniają, że mimo sercowych problemów, nie straciła poczucia humoru. Bliską krewną Ally - równie błyskotliwą, choć bardziej perwersyjną - jest dziennikarka Carrie Bradshaw z serialu "Jak upolować mężczyznę...". Grana przez Sarah Jessikę Parker Carrie prowadzi rubrykę w kobiecym magazynie, gdzie pisze o roli seksu w życiu współczesnej kobiety. Zamiast psychologicznych analiz Carrie oferuje wykłady z seksuologii stosowanej, nie przekraczając jednak granic dobrego smaku. Choć nie ma urody Ally, nie narzeka na brak męskiego zainteresowania. Niestety, także ma pecha w miłości. Próbuje więc traktować mężczyzn w sposób instrumentalny. Gołym okiem widać jednak, że to poza. W głębi duszy Carrie to niepoprawna romantyczka, czekająca tak jak Bridget i Ally na księcia z bajki.
Precz z seksbombą!
Dziś status kinowych hitów osiągają filmy, w których grają "zwyczajne dziewczyny z sąsiedztwa", dalekie od ideału nieskazitelnej kobiecości. Takie są najdroższe panie w Hollywood - Julia Roberts, Meg Ryan czy Sandra Bullock. Ich gaże dorównują honorariom męskich gwiazd. Starsi kinomani z rozrzewnieniem wspominają czasy, gdy na ekranie królowały seksbomby - Marilyn Monroe, Sophia Loren czy Brigitte Bardot. Nie doczekały się jednak następczyń. Uchodząca za wcielenie seksapilu Julia Roberts po serii ról, gdzie była kwiatkiem do męskiego kożucha, pojęła, że nie tędy droga. Dostała Oscara za rolę impulsywnej samotnej matki w filmie "Erin Brockovich". Billy Wilder, wielki autorytet w branży ("Pół żartem, pół serio"), wyrokuje: czas niedostępnych bogiń na ekranie minął bezpowrotnie. Odradza obsadzanie w głównych rolach piękności z wybiegu, które nie dają damskiej części widowni szansy identyfikacji. Jego zdaniem, to ona przesądza dziś o powodzeniu filmu.
Boże, daj męża!
"Dziennik Bridget Jones" zarówno w wersji książkowej, jak i ekranowej nie jest z pewnością wielkim dziełem. Książka wykluła się z felietonów w "Independent" i widać, że powstawała etapami. Czyta się ją jednak znakomicie ze względu na realizm i narracyjną lekkość. Przeniesienie powieści na ekran nie było zadaniem skomplikowanym - nieliczne odstępstwa od pierwowzoru wyszły filmowi na niekorzyść. Przesunięcie akcentów uczyniło z buntowniczego manifestu trzydziestolatki historię jej Wielkiego Polowania na Mężczyznę. Tego nie ma w powieści i sześć milionów czytelniczek może protestować. Na szczęście Maguire wyposażyła filmową Bridget w wielkie poczucie humoru. Spora w tym zasługa utalentowanej Renée Zellweger. Bohaterce Fielding obcy jest intelektualizm Ally McBeal i wyrafinowanie Carrie, jest mniej skomplikowana od koleżanek, ale wyróżnia się bezpretensjonalnością. Trochę żal, że w filmie nie ma więcej zabawnych wewnętrznych monologów Bridget. Pozostały ich szczątki (na szczęście z tych najsmakowitszych). Choćby postanowienie: "Będę pozytywnie nastawiona do wszystkiego i odmienię swoje życie: zgłębię arkana polityki, rzucę palenie i zbuduję nietoksyczny związek z dojrzałym mężczyzną". Pokażcie choć jedną trzydziestoletnią, która nie składa sobie podobnych obietnic! O tym, że gorzej jest z ich realizacją, wiemy równie dobrze jak Bridget.
Literacka i filmowa Bridget ma trzydzieści kilka lat. Jest inteligentna i atrakcyjna, spełnia się zawodowo i cieszy opinią kobiety niezależnej. Nie jest jednak szczęśliwa. W kompleksy wpędza ją brak mężczyzny u boku, wychowano ją bowiem w przeświadczeniu, że bez niego kobieta znaczy niewiele. Ma jednak pecha, bo trafia wyłącznie na "emocjonalnych popaprańców". W dodatku pisma pełne anorektycznych piękności przypominają jej, że nie jest idealna. Przeżywa katusze z powodu nadwagi, bo wie, że powinna przypominać Kate Moss! Gubi ją słabość do mocnych trunków. Gołym okiem widać, że bohaterka "Dziennika..." nie jest ideałem. Ale w dzisiejszym pędzie do doskonałości zwyczajność to towar deficytowy, dlatego czytelniczki powieści Helen Fielding i widzowie filmu Sharon Ma-guire pokochali Bridget miłością bezwarunkową.
Kiedy Helen Fielding otworzyła w Internecie stronę poświęconą Bridget Jones, lawina listów spowodowała blokadę sieci. "Bridget to ja" - pisały kobiety z całego świata. Pytania dotyczące szczegółów z życia jej bohaterki i prośby o rady w kwestiach damsko-męskich przyprawiły Fielding o zawrót głowy. Pojęła, że sfrustrowana własną niedoskonałością mieszkanka Londynu awansowała do roli symbolu nowoczesnej kobiety przełomu wieków. Zrodził się więc pomysł przeniesienia opowieści o Bridget na ekran. Prawa autorskie kupiła od pisarki stawiająca wyłącznie na pewniaki amerykańska wytwórnia Miramax. Kilka miesięcy później film rozpoczął triumfalny pochód przez ekrany świata. Grająca Bridget świetna Renée Zellweger (na potrzeby roli cięższa o kilkanaście kilogramów) niebawem rozpocznie zdjęcia do drugiej części historii Bridget. Zyskała status gwiazdy.
Postfeminizm, czyli inny feminizm
Gustaw Flaubert, pisząc "Panią Bovary" w czasach, gdy nikomu nie śniła się emancypacja płci pięknej, wyznał: "Madame Bovary c’est moi" (Bovary to ja). Wiek później kobiety na całym świecie, deklarując "Bridget to ja", sygnalizują mężczyznom: "Nie zależy nam na byciu naj, wolimy pozostać sobą". "Kobiety osiągnęły już tak wiele, że zwyczajność to jedna z ostatnich rzeczy, na jaką nie mogą sobie pozwolić" - uważa Fielding. Mylą się jednak ci, którzy nazywają Bridget feministką. Bohaterka "Dziennika..." z całą pewnością nią nie jest. Prezentuje raczej postfeminizm albo inny feminizm. W przeciwieństwie do sufrażystek zalicza mężczyznę do ulubionych zwierząt domowych, które trzeba umieć oswoić. Próby udowodnienia światu, że życie bez faceta jest możliwe, spełzają na niczym. Oczywiście nie dokonała tego odkrycia pierwsza. Ma równie uwielbiane poprzedniczki z telewizyjnych seriali - amerykańską prawniczkę Ally McBeal i wyrafinowaną Carrie z filmu "Jak upolować mężczyznę, czyli seks w wielkim mieście". Piękne trzydziestoletnie, robiąc karierę, nie przestają tęsknić za wielką miłością i wcale nie ukrywają, że uważają ją za sprawę najważniejszą na świecie.
Skąd się wzięła Bridget Jones?
Najsławniejsza, trochę starsza siostra Bridget, Ally McBeal, jest dziś niemal instytucją. Błyskotliwa, piękna prawniczka ma wiecznego pecha i trafia wyłącznie na niewłaściwych facetów. David Kelly, producent serialu, odebiera listy, których autorki z lubością informują: "Do czasu Ally McBeal nie wierzyłam, że ktoś ma większego pecha w miłości niż ja". Pechowa Ally trafia wyłącznie na: a) żonatych, którzy ukrywają swój stan cywilny, b) zakamuflowanych gejów, c)psychicznie niezrównoważonych, którzy w decydującym momencie tęsknią do mamusi. Mimo to nie przestaje szukać tej drugiej połówki. Jej słynne powiedzonka w stylu: "Mężczyźni są jak guma do żucia - w czasie żucia tracą smak" udowadniają, że mimo sercowych problemów, nie straciła poczucia humoru. Bliską krewną Ally - równie błyskotliwą, choć bardziej perwersyjną - jest dziennikarka Carrie Bradshaw z serialu "Jak upolować mężczyznę...". Grana przez Sarah Jessikę Parker Carrie prowadzi rubrykę w kobiecym magazynie, gdzie pisze o roli seksu w życiu współczesnej kobiety. Zamiast psychologicznych analiz Carrie oferuje wykłady z seksuologii stosowanej, nie przekraczając jednak granic dobrego smaku. Choć nie ma urody Ally, nie narzeka na brak męskiego zainteresowania. Niestety, także ma pecha w miłości. Próbuje więc traktować mężczyzn w sposób instrumentalny. Gołym okiem widać jednak, że to poza. W głębi duszy Carrie to niepoprawna romantyczka, czekająca tak jak Bridget i Ally na księcia z bajki.
Precz z seksbombą!
Dziś status kinowych hitów osiągają filmy, w których grają "zwyczajne dziewczyny z sąsiedztwa", dalekie od ideału nieskazitelnej kobiecości. Takie są najdroższe panie w Hollywood - Julia Roberts, Meg Ryan czy Sandra Bullock. Ich gaże dorównują honorariom męskich gwiazd. Starsi kinomani z rozrzewnieniem wspominają czasy, gdy na ekranie królowały seksbomby - Marilyn Monroe, Sophia Loren czy Brigitte Bardot. Nie doczekały się jednak następczyń. Uchodząca za wcielenie seksapilu Julia Roberts po serii ról, gdzie była kwiatkiem do męskiego kożucha, pojęła, że nie tędy droga. Dostała Oscara za rolę impulsywnej samotnej matki w filmie "Erin Brockovich". Billy Wilder, wielki autorytet w branży ("Pół żartem, pół serio"), wyrokuje: czas niedostępnych bogiń na ekranie minął bezpowrotnie. Odradza obsadzanie w głównych rolach piękności z wybiegu, które nie dają damskiej części widowni szansy identyfikacji. Jego zdaniem, to ona przesądza dziś o powodzeniu filmu.
Boże, daj męża!
"Dziennik Bridget Jones" zarówno w wersji książkowej, jak i ekranowej nie jest z pewnością wielkim dziełem. Książka wykluła się z felietonów w "Independent" i widać, że powstawała etapami. Czyta się ją jednak znakomicie ze względu na realizm i narracyjną lekkość. Przeniesienie powieści na ekran nie było zadaniem skomplikowanym - nieliczne odstępstwa od pierwowzoru wyszły filmowi na niekorzyść. Przesunięcie akcentów uczyniło z buntowniczego manifestu trzydziestolatki historię jej Wielkiego Polowania na Mężczyznę. Tego nie ma w powieści i sześć milionów czytelniczek może protestować. Na szczęście Maguire wyposażyła filmową Bridget w wielkie poczucie humoru. Spora w tym zasługa utalentowanej Renée Zellweger. Bohaterce Fielding obcy jest intelektualizm Ally McBeal i wyrafinowanie Carrie, jest mniej skomplikowana od koleżanek, ale wyróżnia się bezpretensjonalnością. Trochę żal, że w filmie nie ma więcej zabawnych wewnętrznych monologów Bridget. Pozostały ich szczątki (na szczęście z tych najsmakowitszych). Choćby postanowienie: "Będę pozytywnie nastawiona do wszystkiego i odmienię swoje życie: zgłębię arkana polityki, rzucę palenie i zbuduję nietoksyczny związek z dojrzałym mężczyzną". Pokażcie choć jedną trzydziestoletnią, która nie składa sobie podobnych obietnic! O tym, że gorzej jest z ich realizacją, wiemy równie dobrze jak Bridget.
Więcej możesz przeczytać w 24/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.