– Wy mówicie o niesprawiedliwych wyborach i chcecie przeprowadzić sprawiedliwe – mówił prezydent Łukaszenka kilka dni temu, podczas spotkania ze strajkującymi robotnikami Mińskiej Fabryki Ciągników Kołowych.
–Tak – krzyczał tłum.
– Odpowiadam wam na to pytanie – kontynuował prezydent. – Przeprowadziliśmy wybory i dopóki mnie nie zabijecie, drugich wyborów nie będzie.
Ostatecznie Łukaszenka opuścił mównicę zagłuszony okrzykami „odejdź!”.
Takiego przemówienia w historii białoruskiego dyktatora nie było. Jeszcze odchodząc wdał się w kłótnię z jednym z młodych robotników. Wszystko działo się na oczach kamer. To wydarzenie zmotywowało żyjących nadzieją Białorusinów, uświadomiło im, że reżim jest bliski końca. Dzień wcześniej tylko w Mińsku została zorganizowana przez ruch protestujących największa w historii narodu białoruskiego demonstracja licząca około 400 tysięcy osób. Protesty przebiegają masowo również w innych miastach, oraz na prowincji. Demonstranci nie są już niepokojeni przez milicję i służby.
Rosnące barykady
Jednak sytuacja kilka dni wcześniej była diametralnie inna. Po oficjalnych wstępnych exit polls w dniu wyborów, które dawały Łukaszence prawie 80-procentowe poparcie, ludzie odebrali tak skrajne fałszerstwo, jako brutalny policzek i masowo wyszli na ulice w całej Białorusi. W Mińsku pokojowe demonstracje w centrum spotkały się z pacyfikacją ze strony połączonych wojsk MSW, milicji i OMON. Białoruska młodzież po raz pierwszy od lat 90-tych zdecydowała się odpowiedzieć przemocą na granaty łzawiące i pałki, a na ulicach zaczęły rosnąć barykady. Ta sytuacja powtarzała się przez kolejne dni, ginęli demonstranci, a setki były ranione.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.