Czas państwa jako dawcy wszelkiego dobra nieuchronnie się kończy
Krucjaty mają to do siebie, że ich szczytny cel potrafi ulegać znacznym modyfikacjom. Czwarta wyprawa krzyżowa złupiła Konstantynopol zamiast się udać do Ziemi Świętej. Wódz nowej krucjaty Jarosław Kalinowski gromko oświadczył, że w Polsce czas skończyć ze szkodliwą, liberalną polityką gospodarczą. Oczywiście w imię wzniosłego celu: naprawy państwa i gospodarki.
Niepomny przestróg i złorzeczeń na temat gospodarki rynkowej, wolności gospodarczej i innych przejawów zgnilizny, zastanowiłem się przez chwilę, czy w Polsce mamy w tej chwili liberalizm gospodarczy i czy w ogóle mieliśmy go po roku 1990. Bliższy ogląd sprawy doprowadził mnie do obrazoburczego wniosku, że mimo usiłowań liberalizacji, byliśmy i jesteśmy w Polsce jeszcze daleko od tej rynkowej zgnilizny. Liczba przeróżnych regulacji ustawowych i administracyjnych jest przecież imponująca. Przed niemal każdym przedsiębiorcą wyrastają rozmaite przeszkody. Załamują się próby usuwania reliktów przeszłości, jak choćby ostatnio - liberalizacji czynszów mieszkaniowych. Co krok mamy do czynienia z wskrzeszaniem monopoli pod narodowymi hasłami (na przykład "polski cukier"). Tolerujemy monopole - paliwowy, energetyczny czy telekomunikacyjny. Gdzie tu ta przeklęta deregulacja? Przecież w imię względów społecznych (nie mylić z gospodarczymi) stopa redystrybucji produktu krajowego brutto w Polsce należy do najwyższych na świecie. Państwo przechwytuje połowę tego produktu, by ją rozdzielić między najgłośniej krzyczących, między innymi otrzymujących z budżetu kilkanaście miliardów złotych "emerytów rolnych".
Wypada więc zapytać prezesa Kalinowskiego, o co tu chodzi. Może zupełnie różnie rozumiemy ten okropny liberalizm? I obawiam się, że tak jest istotnie. Dla prezesa Kalinowskiego liberałem jest ten, kto odmawia dawania dostatecznie dużych pieniędzy wskazanym przezeń adresatom i żąda rozliczeń. Liberałem jest ten, kto domaga się prawidłowej relacji między efektem a nakładem, kto jest przeciwny kredytom oprocentowanym poniżej stopy inflacji i gwarantowaniu dochodów niezależnie od osiąganych wyników.
Nasz największy krzyżowiec chce, by państwo dyrektorowało, by ustalało ceny - oczywiście pod hasłem "nowoczesnego", "oświeconego" interwencjonizmu jako antidotum na rzekomo "przeżyty" liberalizm. Jedyna w tym wszystkim pociecha, że nawet SLD nie miałby już odwagi proklamować odwrotu od rynku. Nasi "krzyżowcy" zapomnieli, że nawet tacy socjaldemokraci jak Blair i Schröder proklamują powrót do indywidualizmu ekonomicznego i będą robić wszystko, by jak najszybciej się wycofać z dotychczasowej polityki rolnej Unii Europejskiej. Członkowie piętnastki redukują jak mogą budżet rolny, bo to przecież skarbonka bez dna. Płacić się będzie coraz częściej nie za produkty rolnictwa, lecz za zachowanie czystej wody, czystej gleby i czystego powietrza na wsi. U nas na razie wiejskie lobby woli pieniądze do kieszeni zamiast inwestycji infrastrukturalnych.
To, co tutaj napisałem, spotka się z pewnością z gwałtowną krytyką. To prawda, że rynek płodów rolnych jest coraz trudniejszy. Prawdą jest, że nie umiemy stosować odpowiednich barier (także pozataryfowych) wobec nieuczciwej konkurencji zagranicznej. Prawdą jest także to, że niewiele się robi, by uporządkować i umocnić pozycję rolnictwa i wsi. Ale równocześnie trzeba przecież zrozumieć, że przyszłością są przedsiębiorstwa rolne kierowane przez wykształconych ludzi umiejących dokonywać racjonalnego wyboru, obniżać koszty produkcji. To oczywiste, że przyszłością nie jest skansen w postaci karłowatego gospodarstwa. To smutne, że z takim trudem powstają na wsi grupy producenckie, różne formy wspólnot interesów czy choćby takie spółdzielnie jak przedwojenne Rolniki. Powiedzmy sobie wreszcie, że roszczeniami nie zbudujemy nowoczesnego rolnictwa i współczesnej wsi. Czas państwa jako dawcy wszelkiego dobra nieuchronnie się kończy.
Niepomny przestróg i złorzeczeń na temat gospodarki rynkowej, wolności gospodarczej i innych przejawów zgnilizny, zastanowiłem się przez chwilę, czy w Polsce mamy w tej chwili liberalizm gospodarczy i czy w ogóle mieliśmy go po roku 1990. Bliższy ogląd sprawy doprowadził mnie do obrazoburczego wniosku, że mimo usiłowań liberalizacji, byliśmy i jesteśmy w Polsce jeszcze daleko od tej rynkowej zgnilizny. Liczba przeróżnych regulacji ustawowych i administracyjnych jest przecież imponująca. Przed niemal każdym przedsiębiorcą wyrastają rozmaite przeszkody. Załamują się próby usuwania reliktów przeszłości, jak choćby ostatnio - liberalizacji czynszów mieszkaniowych. Co krok mamy do czynienia z wskrzeszaniem monopoli pod narodowymi hasłami (na przykład "polski cukier"). Tolerujemy monopole - paliwowy, energetyczny czy telekomunikacyjny. Gdzie tu ta przeklęta deregulacja? Przecież w imię względów społecznych (nie mylić z gospodarczymi) stopa redystrybucji produktu krajowego brutto w Polsce należy do najwyższych na świecie. Państwo przechwytuje połowę tego produktu, by ją rozdzielić między najgłośniej krzyczących, między innymi otrzymujących z budżetu kilkanaście miliardów złotych "emerytów rolnych".
Wypada więc zapytać prezesa Kalinowskiego, o co tu chodzi. Może zupełnie różnie rozumiemy ten okropny liberalizm? I obawiam się, że tak jest istotnie. Dla prezesa Kalinowskiego liberałem jest ten, kto odmawia dawania dostatecznie dużych pieniędzy wskazanym przezeń adresatom i żąda rozliczeń. Liberałem jest ten, kto domaga się prawidłowej relacji między efektem a nakładem, kto jest przeciwny kredytom oprocentowanym poniżej stopy inflacji i gwarantowaniu dochodów niezależnie od osiąganych wyników.
Nasz największy krzyżowiec chce, by państwo dyrektorowało, by ustalało ceny - oczywiście pod hasłem "nowoczesnego", "oświeconego" interwencjonizmu jako antidotum na rzekomo "przeżyty" liberalizm. Jedyna w tym wszystkim pociecha, że nawet SLD nie miałby już odwagi proklamować odwrotu od rynku. Nasi "krzyżowcy" zapomnieli, że nawet tacy socjaldemokraci jak Blair i Schröder proklamują powrót do indywidualizmu ekonomicznego i będą robić wszystko, by jak najszybciej się wycofać z dotychczasowej polityki rolnej Unii Europejskiej. Członkowie piętnastki redukują jak mogą budżet rolny, bo to przecież skarbonka bez dna. Płacić się będzie coraz częściej nie za produkty rolnictwa, lecz za zachowanie czystej wody, czystej gleby i czystego powietrza na wsi. U nas na razie wiejskie lobby woli pieniądze do kieszeni zamiast inwestycji infrastrukturalnych.
To, co tutaj napisałem, spotka się z pewnością z gwałtowną krytyką. To prawda, że rynek płodów rolnych jest coraz trudniejszy. Prawdą jest, że nie umiemy stosować odpowiednich barier (także pozataryfowych) wobec nieuczciwej konkurencji zagranicznej. Prawdą jest także to, że niewiele się robi, by uporządkować i umocnić pozycję rolnictwa i wsi. Ale równocześnie trzeba przecież zrozumieć, że przyszłością są przedsiębiorstwa rolne kierowane przez wykształconych ludzi umiejących dokonywać racjonalnego wyboru, obniżać koszty produkcji. To oczywiste, że przyszłością nie jest skansen w postaci karłowatego gospodarstwa. To smutne, że z takim trudem powstają na wsi grupy producenckie, różne formy wspólnot interesów czy choćby takie spółdzielnie jak przedwojenne Rolniki. Powiedzmy sobie wreszcie, że roszczeniami nie zbudujemy nowoczesnego rolnictwa i współczesnej wsi. Czas państwa jako dawcy wszelkiego dobra nieuchronnie się kończy.
Więcej możesz przeczytać w 25/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.