Ponieważ żyjemy w świecie coraz śmielej zagarnianym przez panie, więc i większość biografii piszą panie – i na ogół robią to znakomicie.
No, a jak piszą panie, to częściej piszą o paniach niż o panach.
Mnie się to podoba, bo jest to nie tylko symboliczne odzyskiwanie przez nie terenu straconego w wiekach patriarchatu, ale także przywracanie naszej pamięci postaci, o których niewiele wiedzieliśmy, albo zgoła nic.
Violetta Ozminkowski, „Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć”, Prószyński i S-ka
Czubaszek to najpierw było nazwisko bez twarzy – pisała zabawne teksty do radiowych audycji satyrycznych, które nadawane w III Programie PR dały jej niezwykłą sławę, ale z niej długo nie chciała albo nie umiała korzystać. Słuchacze ją znali, ale nie wiedzieli jak wygląda i oczywiście narodziły się plotki, że to pseudonim, za którym ukrywa się jakiś znany satyryk, albo nawet grupa autorów. Potem jednak okazało się, dzięki telewizji, że to prawdziwa osoba, która świetnie radzi sobie przed kamerami i czaruje swoją osobowością.
Maria Czubaszek przytomnie komentowała rzeczywistość, w jakiej żyliśmy, zawsze potrafiła rzucić zjadliwą ripostę czy absurdalny żarcik, umiała kpić z samej siebie, umiała porwać słuchaczy i widzów, którzy pokochali ją w tej nowej odsłonie. Stała się postacią medialną o ogólnopolskim zasięgu.
Wszyscy widzieliśmy w niej wesołą panią, ironistkę, która także pojawiała się w spektaklach kabaretowych i parateatralnych (improwizowane przedstawienie z cyklu „Spadkobiercy”).
Ale teraz musimy zrewidować tę naszą opinię o Marii Czubaszek, nawet ci, którzy mieli okazję poznać ją osobiście.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.