Międzynarodowe Biennale w Wenecji
Quand on est belle, on est belle toujours - tak mówią Francuzi o niektórych kobietach. Odnosi się to też do niektórych miast, a zwłaszcza do Wenecji. Ta dekadencka, nostalgiczna uroda, o której od stu lat myśli się, że za chwilę przeminie, wciąż tak samo chyli się ku upadkowi, murszeje, ukrywa liszaje przebijające przez jaskrawy makijaż pałacowych fasad. Młody Byron, młody Tomasz Mann, dojrzały Bertolucci i wielu innych próbowało ocalić od zapomnienia tę aurę gnicia i rozpadu. Minęły dziesiątki lat i nadal zastanawiamy się nad sposobem jej ocalenia.
Co dwa lata Wenecja wypełnia się ponad miarę. Co dwa lata bije kolejny rekord, wchłaniając coraz większą liczbę artystów, krytyków, kuratorów, dealerów, kolekcjonerów, snobów, nowożeńców i wreszcie zwykłych turystów. Pęka w szwach. Rozbudowuje miejską komunikację, ale wciąż oferuje tylko chybotliwy pokład, na którym międzynarodowy tłum zwiera się w egalitarnym uścisku. Jest arogancka i wyniosła. Nikt nie robi jej łaski. Staruszka w masce pięknej kolombiny nie zadaje sobie trudu, by choć lekko zakołysać biodrem. Nie musi się wdzięczyć. Wystarczy, że jest. Upycha przyjezdnych w najmniejszych pokoikach świata, gdzie za niebotyczną cenę można wreszcie zapaść w drzemkę, przerywaną salwami radości i tupotem kochanków, pieczętujących swe uczucia niezapomnianym bólem nóg na trakcie między Piazzale Roma, Rialto i San Marco.
Biennale istnieje od 1895 r. Był to wówczas jeden pawilon zatopiony w zieleni Giardini Pubblici di Castello, po zwycięskim przemarszu wojsk Napoleona Bonaparte założonych przez administrację francuską na miejscu dzielnicy robotniczej. Jedynie ta część Wenecji nie jest pocięta kanałami. Bezpośrednio do niej przylegają ściany pięciu pawilonów zbudowanych w 1932 r.: rumuńskiego, polskiego, włoskiego, jugosłowiańskiego i egipskiego. Od frontu terenów wystawowych są to budynki ostatnie - zapomniane gdzieś po drugiej stronie kanału dzielącego ogrody. W tej mniej znanej części znajdują się ponadto pawilony austriacki, grecki i brazylijski. Nie wszystkim chce się docierać aż tam. Chyba że zarekomenduje to miejsce osoba wpływowa. W tym roku był nią sam Harald Szeemann. Zwierzył się prasie, że najbardziej podobają mu się pawilony niemiecki i polski. Może był szczery. Oba łączyła spójna koncepcja. Leon Tarasewicz zdecydował się na obraz totalny i radykalny. Pejzaż horyzontalny o wyczuwalnej strukturze bruzdy zaoranej ziemi, zawierający w sobie wszystko: wschody i zachody słońca, pory dnia i nocy, upał lata i chłód zimy, sensualizm i abstrakcyjność. Zawarł wielorakość w jedności; historię we współczesności; tradycję swego regionu, swojej wiary i polskiej szkoły: koloru po kapistach i dyscypliny po Strzemińskim. Okazał się po raz kolejny twórczym spadkobiercą polskiej tradycji malarskiej i prawosławnej tradycji ikonicznej - rozdartej między humanitarną estetyką Nowosielskiego i radykalną ikoną XX wieku Malewicza.
Wrażenie na międzynarodowym jury wywarł jednak pawilon niemiecki. Gregor Schneider otrzymał pierwszą nagrodę za rzecz hermetyczną i najzupełniej osobistą, która odzwierciedla jednocześnie hic et nunc przeciętnego europejskiego samotnika, niezdolnego do współżycia z innymi członkami sytego establishmentu egoistycznej i egocentrycznej Europy. Szkoda, że tak niewiele osób zdobyło się na wysiłek zwiedzenia pustelniczego koczowiska artysty, które odtworzył przed dwoma laty w galerii Foksal. Tym mniej szans mamy na to dzisiaj: nie tylko trzeba się udać do Wenecji, ale też odstać swoje w kolejce do pawilonu. Zwiedza się go w pojedynkę, błądząc po klaustrofobicznych labiryntach, wspinając się po wąskich schodkach i z głową wciśniętą w ramiona lub pokornie opuszczoną przemierzając ciasne, nisko sklepione korytarze.
Zwiedzania bez tłoku wymaga również pawilon francuski, podzielony przez artystę na dwie części (do każdej jest osobna kolejka). Pierre Huyghe prezentuje dzieło o skomplikowanej i wielostopniowej narracji. Opowieść o życiu typowego mieszkalnego bloku, wizualizowana poprzez rytm zapalania i gaszenia świateł, komplikuje się w wyniku interpretacji dodanej w części drugiej. Stanowi ją makabryczna kreskówka na dobranoc, wyświetlana przy akompaniamencie rytmicznie przygasających świateł. Część centralna - neutralna i pusta - pozostaje terenem bolesnych konfrontacji widza z sobą. Nagroda dla Francuza była sporą niespodzianką; stawiano raczej na inne potęgi. Na przykład na Wielką Brytanię ze świetną wystawą Marka Wallingera. Artysta w prosty i przejmujący sposób nawiązał do hasła biennale "Platformy humanizmu" (platforma widać modna), ustawiając figurę mężczyzny odzianego w perizonium i cierniową koronę w pustej sali, gdzie dobiegały dźwięki dwóch wideoprojekcji: beznamiętnie rejestrującej przyjezdnych do Zjednoczonego Królestwa i ukazującej niewidomego, nieustannie zjeżdżającego po wyświetlanych ruchomych schodach.
Do pierwszych nagród aspirowały także pawilony prezentujące dzieła artystów o ugruntowanej pozycji międzynarodowej: amerykański z pracami Roberta Gobera, belgijski z dziełami Luca Tuymansa, szwajcarski, wystawiający Ursa Luthiego, i wreszcie kanadyjski z dokonaniami Janet Cardiff, którą jury słusznie doceniło za weryzm i autentyczność przedstawianych dramatów oraz brak minoderii, jaką można było dostrzec w pracach innych artystów.
W pawilonach narodowych w Giardini przedstawiają artyści zaledwie z 28 na ponad 60 krajów, które oficjalnie zgłosiły swój udział w biennale. Wystawy można oglądać w całej Wenecji - w kościołach, ogródkach, willach i pałacach, do których trudno trafić. Docierają tam tylko najrzetelniejsi dziennikarze, jury oraz osoby towarzysko lub zawodowo związane z artystą czy kuratorem. W zakamarkach miasta można więc odszukać prezentacje większości krajów środkowo-wschodniej Europy: Litwy, Łotwy, Estonii, Ukrainy, Bułgarii, Słowenii, Chorwacji i Macedonii, a także Dalekiego Wschodu (Chiny, Hongkong, Tajwan i Singapur). Pojawili się reprezentanci Ameryki Łacińskiej (Argentyna, Salwador, Panama, Paragwaj, Boliwia, Nikaragua, a nawet Dominikana) i - niespodziewanie - Jamajki, Nowej Zelandii, Armenii, Cypru.
Weneckie biennale nie kończy się jednak na oficjalnych prezentacjach narodowych. Jego drugą, nie mniej ważną częścią jest tak zwana wystawa główna, czyli kuratorska. Podobnie jak w 1999 r. zajęła ona wielki pawilon międzynarodowy (43 prezentacje) oraz tereny (17 hektarów) dawnego Arsenału. W porównaniu z poprzednim biennale przestrzeń ta jest uporządkowana i lepiej dostosowana do wymogów ekspozycyjnych, choć nadal nie spełnia wszystkich warunków dotyczących natężenia światła, wilgotności, temperatury i bezpieczeństwa, wymaganych przez właścicieli dzieł i firmy ubezpieczeniowe. Ale kto odmówi udziału w takim pokazie?
Budynki Arsenału - sznurownie, prochownie, składy broni, baseny portowe - to 79 przestrzeni ekspozycyjnych, tworzących kanwę opowieści Szeemanna o kondycji współczesnego człowieka; jego sile i słabości, powadze i śmieszności; wzniosłych upodobaniach i populistycznych rozrywkach. Szeemann wykorzystuje poszczególne prezentacje w taki sposób, że prowadzą dialog, uwydatniają przesłanie. To nie tylko metodyczny wykład o dzisiejszej sztuce. To wirtuozeria frazy i popis erudycji zmuszający do czujności; wymagający cierpliwości i czasu jak powieści Prou-sta. Rytm opowieści punktowany jest pokazami tytanów współczesności: Josepha Beuysa i Richarda Serry. Ten ostatni, podobnie jak Cy Twombly, jest laureatem tegorocznych Złotych Lwów za całokształt twórczości (pamiętam wściekłość ministra Dejmka po wystawie Serry w Zachęcie i pytania krytyków: co to ma wspólnego ze sztuką?). Na wystawie kuratorskiej jest jednak niezbyt wiele współczesnych sław. Prócz dzieł wymienionej trójki oko cieszy zespół czerwonych romboidalnych obrazów Gerarda Richtera, namalowanych dla pewnej parafii i odrzuconych przez proboszcza jako zbyt abstrakcyjne. Jest też kolejna "rozliczeniowa", nie najlepsza, instalacja Ilji Kabakowa i jego żony Emilii, coraz częściej pojawiającej się na afiszach, a także ukłon w stronę klasyka włoskiego dekolażu, Mimmo Rotellego. Nieliczni klasycy są jak rodzynki w wielkiej dzieży piernikowego ciasta, pełnej przypraw i zapachów Wschodu, nieznanych afrykańskich ziół i chemicznych afrodyzjaków. Wszystkie techniki, wszystkie rodzaje narracji, niemal wszystkie kraje. Pominięcie Polski jest więc znaczące. Nie śmiałam zapytać o powód, może to jednak mieć związek z oceną grudniowej wystawy Szeemanna w Zachęcie.
Do Arsenału prowadzą dwie drogi: lądowa, od strony sznurowni, i wodna. Dzięki temu wystawa nie ma początku i końca. Ci, którzy pokonali wszystkie hektary od strony sznurowni, natykają się w końcu na słynną rzeźbę Maurizio Cattelana, znaną ze słyszenia w całej Polsce. Eksponowana jest w magazynie ropy naftowej, wciśnięta między wielkie, brunatne, śmierdzące zbiorniki. Leży w półmroku na niezbyt czystym czerwonym dywanie. Nikt jej nie pilnuje. Gdyby ktoś chciał jej ulżyć, proponuję drogę wodną. Można wówczas w ogóle nie oglądać wystawy. Magazyn ropy jest pierwszym budynkiem od strony przystani.
Życzę Państwu miłych wrażeń i przestrzegam przed skutkami zbyt pospiesznej konsumpcji. Ciasto nadal surowe.
Co dwa lata Wenecja wypełnia się ponad miarę. Co dwa lata bije kolejny rekord, wchłaniając coraz większą liczbę artystów, krytyków, kuratorów, dealerów, kolekcjonerów, snobów, nowożeńców i wreszcie zwykłych turystów. Pęka w szwach. Rozbudowuje miejską komunikację, ale wciąż oferuje tylko chybotliwy pokład, na którym międzynarodowy tłum zwiera się w egalitarnym uścisku. Jest arogancka i wyniosła. Nikt nie robi jej łaski. Staruszka w masce pięknej kolombiny nie zadaje sobie trudu, by choć lekko zakołysać biodrem. Nie musi się wdzięczyć. Wystarczy, że jest. Upycha przyjezdnych w najmniejszych pokoikach świata, gdzie za niebotyczną cenę można wreszcie zapaść w drzemkę, przerywaną salwami radości i tupotem kochanków, pieczętujących swe uczucia niezapomnianym bólem nóg na trakcie między Piazzale Roma, Rialto i San Marco.
Biennale istnieje od 1895 r. Był to wówczas jeden pawilon zatopiony w zieleni Giardini Pubblici di Castello, po zwycięskim przemarszu wojsk Napoleona Bonaparte założonych przez administrację francuską na miejscu dzielnicy robotniczej. Jedynie ta część Wenecji nie jest pocięta kanałami. Bezpośrednio do niej przylegają ściany pięciu pawilonów zbudowanych w 1932 r.: rumuńskiego, polskiego, włoskiego, jugosłowiańskiego i egipskiego. Od frontu terenów wystawowych są to budynki ostatnie - zapomniane gdzieś po drugiej stronie kanału dzielącego ogrody. W tej mniej znanej części znajdują się ponadto pawilony austriacki, grecki i brazylijski. Nie wszystkim chce się docierać aż tam. Chyba że zarekomenduje to miejsce osoba wpływowa. W tym roku był nią sam Harald Szeemann. Zwierzył się prasie, że najbardziej podobają mu się pawilony niemiecki i polski. Może był szczery. Oba łączyła spójna koncepcja. Leon Tarasewicz zdecydował się na obraz totalny i radykalny. Pejzaż horyzontalny o wyczuwalnej strukturze bruzdy zaoranej ziemi, zawierający w sobie wszystko: wschody i zachody słońca, pory dnia i nocy, upał lata i chłód zimy, sensualizm i abstrakcyjność. Zawarł wielorakość w jedności; historię we współczesności; tradycję swego regionu, swojej wiary i polskiej szkoły: koloru po kapistach i dyscypliny po Strzemińskim. Okazał się po raz kolejny twórczym spadkobiercą polskiej tradycji malarskiej i prawosławnej tradycji ikonicznej - rozdartej między humanitarną estetyką Nowosielskiego i radykalną ikoną XX wieku Malewicza.
Wrażenie na międzynarodowym jury wywarł jednak pawilon niemiecki. Gregor Schneider otrzymał pierwszą nagrodę za rzecz hermetyczną i najzupełniej osobistą, która odzwierciedla jednocześnie hic et nunc przeciętnego europejskiego samotnika, niezdolnego do współżycia z innymi członkami sytego establishmentu egoistycznej i egocentrycznej Europy. Szkoda, że tak niewiele osób zdobyło się na wysiłek zwiedzenia pustelniczego koczowiska artysty, które odtworzył przed dwoma laty w galerii Foksal. Tym mniej szans mamy na to dzisiaj: nie tylko trzeba się udać do Wenecji, ale też odstać swoje w kolejce do pawilonu. Zwiedza się go w pojedynkę, błądząc po klaustrofobicznych labiryntach, wspinając się po wąskich schodkach i z głową wciśniętą w ramiona lub pokornie opuszczoną przemierzając ciasne, nisko sklepione korytarze.
Zwiedzania bez tłoku wymaga również pawilon francuski, podzielony przez artystę na dwie części (do każdej jest osobna kolejka). Pierre Huyghe prezentuje dzieło o skomplikowanej i wielostopniowej narracji. Opowieść o życiu typowego mieszkalnego bloku, wizualizowana poprzez rytm zapalania i gaszenia świateł, komplikuje się w wyniku interpretacji dodanej w części drugiej. Stanowi ją makabryczna kreskówka na dobranoc, wyświetlana przy akompaniamencie rytmicznie przygasających świateł. Część centralna - neutralna i pusta - pozostaje terenem bolesnych konfrontacji widza z sobą. Nagroda dla Francuza była sporą niespodzianką; stawiano raczej na inne potęgi. Na przykład na Wielką Brytanię ze świetną wystawą Marka Wallingera. Artysta w prosty i przejmujący sposób nawiązał do hasła biennale "Platformy humanizmu" (platforma widać modna), ustawiając figurę mężczyzny odzianego w perizonium i cierniową koronę w pustej sali, gdzie dobiegały dźwięki dwóch wideoprojekcji: beznamiętnie rejestrującej przyjezdnych do Zjednoczonego Królestwa i ukazującej niewidomego, nieustannie zjeżdżającego po wyświetlanych ruchomych schodach.
Do pierwszych nagród aspirowały także pawilony prezentujące dzieła artystów o ugruntowanej pozycji międzynarodowej: amerykański z pracami Roberta Gobera, belgijski z dziełami Luca Tuymansa, szwajcarski, wystawiający Ursa Luthiego, i wreszcie kanadyjski z dokonaniami Janet Cardiff, którą jury słusznie doceniło za weryzm i autentyczność przedstawianych dramatów oraz brak minoderii, jaką można było dostrzec w pracach innych artystów.
W pawilonach narodowych w Giardini przedstawiają artyści zaledwie z 28 na ponad 60 krajów, które oficjalnie zgłosiły swój udział w biennale. Wystawy można oglądać w całej Wenecji - w kościołach, ogródkach, willach i pałacach, do których trudno trafić. Docierają tam tylko najrzetelniejsi dziennikarze, jury oraz osoby towarzysko lub zawodowo związane z artystą czy kuratorem. W zakamarkach miasta można więc odszukać prezentacje większości krajów środkowo-wschodniej Europy: Litwy, Łotwy, Estonii, Ukrainy, Bułgarii, Słowenii, Chorwacji i Macedonii, a także Dalekiego Wschodu (Chiny, Hongkong, Tajwan i Singapur). Pojawili się reprezentanci Ameryki Łacińskiej (Argentyna, Salwador, Panama, Paragwaj, Boliwia, Nikaragua, a nawet Dominikana) i - niespodziewanie - Jamajki, Nowej Zelandii, Armenii, Cypru.
Weneckie biennale nie kończy się jednak na oficjalnych prezentacjach narodowych. Jego drugą, nie mniej ważną częścią jest tak zwana wystawa główna, czyli kuratorska. Podobnie jak w 1999 r. zajęła ona wielki pawilon międzynarodowy (43 prezentacje) oraz tereny (17 hektarów) dawnego Arsenału. W porównaniu z poprzednim biennale przestrzeń ta jest uporządkowana i lepiej dostosowana do wymogów ekspozycyjnych, choć nadal nie spełnia wszystkich warunków dotyczących natężenia światła, wilgotności, temperatury i bezpieczeństwa, wymaganych przez właścicieli dzieł i firmy ubezpieczeniowe. Ale kto odmówi udziału w takim pokazie?
Budynki Arsenału - sznurownie, prochownie, składy broni, baseny portowe - to 79 przestrzeni ekspozycyjnych, tworzących kanwę opowieści Szeemanna o kondycji współczesnego człowieka; jego sile i słabości, powadze i śmieszności; wzniosłych upodobaniach i populistycznych rozrywkach. Szeemann wykorzystuje poszczególne prezentacje w taki sposób, że prowadzą dialog, uwydatniają przesłanie. To nie tylko metodyczny wykład o dzisiejszej sztuce. To wirtuozeria frazy i popis erudycji zmuszający do czujności; wymagający cierpliwości i czasu jak powieści Prou-sta. Rytm opowieści punktowany jest pokazami tytanów współczesności: Josepha Beuysa i Richarda Serry. Ten ostatni, podobnie jak Cy Twombly, jest laureatem tegorocznych Złotych Lwów za całokształt twórczości (pamiętam wściekłość ministra Dejmka po wystawie Serry w Zachęcie i pytania krytyków: co to ma wspólnego ze sztuką?). Na wystawie kuratorskiej jest jednak niezbyt wiele współczesnych sław. Prócz dzieł wymienionej trójki oko cieszy zespół czerwonych romboidalnych obrazów Gerarda Richtera, namalowanych dla pewnej parafii i odrzuconych przez proboszcza jako zbyt abstrakcyjne. Jest też kolejna "rozliczeniowa", nie najlepsza, instalacja Ilji Kabakowa i jego żony Emilii, coraz częściej pojawiającej się na afiszach, a także ukłon w stronę klasyka włoskiego dekolażu, Mimmo Rotellego. Nieliczni klasycy są jak rodzynki w wielkiej dzieży piernikowego ciasta, pełnej przypraw i zapachów Wschodu, nieznanych afrykańskich ziół i chemicznych afrodyzjaków. Wszystkie techniki, wszystkie rodzaje narracji, niemal wszystkie kraje. Pominięcie Polski jest więc znaczące. Nie śmiałam zapytać o powód, może to jednak mieć związek z oceną grudniowej wystawy Szeemanna w Zachęcie.
Do Arsenału prowadzą dwie drogi: lądowa, od strony sznurowni, i wodna. Dzięki temu wystawa nie ma początku i końca. Ci, którzy pokonali wszystkie hektary od strony sznurowni, natykają się w końcu na słynną rzeźbę Maurizio Cattelana, znaną ze słyszenia w całej Polsce. Eksponowana jest w magazynie ropy naftowej, wciśnięta między wielkie, brunatne, śmierdzące zbiorniki. Leży w półmroku na niezbyt czystym czerwonym dywanie. Nikt jej nie pilnuje. Gdyby ktoś chciał jej ulżyć, proponuję drogę wodną. Można wówczas w ogóle nie oglądać wystawy. Magazyn ropy jest pierwszym budynkiem od strony przystani.
Życzę Państwu miłych wrażeń i przestrzegam przed skutkami zbyt pospiesznej konsumpcji. Ciasto nadal surowe.
Więcej możesz przeczytać w 26/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.