Rzeź cywili, śmierć głodowa, konflikty graniczne, sankcje, widmo wojny o wodę – raczej nie tak wyobrażał sobie najbliższą przyszłość swego laureata norweski komitet noblowski, gdy w grudniu 2019 roku wręczał pokojową nagrodę premierowi Etiopii Abiy’owi Ahmedowi Alemu.
W tamtym momencie, ułamku historycznej chwili, wielka część nie tylko Etiopii, ale i świata uważała Alego za zbawcę, niemal proroka we własnym, umęczonym kraju.
Młody, otwarty na świat, dobrze wykształcony, płynnie mówiący po angielsku i w trzech najważniejszych lokalnych językach, tolerancyjny syn muzułmanina i chrześcijanki w błyskawicznym tempie skierował swój kraj w stronę rozwoju, wolności i demokracji – a później równie szybko zawrócił na dobrze znane, brukowane krwią i nieszczęściem afrykańskie ścieżki.
Ale czy to naprawdę wina Abiya Ahmeda Alego, że przyszło mu się urodzić i rządzić w takim miejscu jak Etiopia?
Podzielony kraj, podzielony nie-naród
Pamiętajmy, że nie mówimy o zwykłym kraju. I nie o to chodzi, że historia Etiopii sięga 3 tysięcy lat wstecz i było w niej wiele okresów lepszych niż dekady na styku XX i XXI wieku. Mówimy o kraju, w którym właśnie trwa niekontrolowana eksplozja demograficzna.
W latach 80. XX wieku żyło tam mniej więcej tyle samo osób, co w Polsce. Teraz jest tam już 115 milionów ludzi, w większości bardzo młodych, a co roku przybywają kolejne 3 miliony. Już w roku 2030 Etiopia ma mieć 140 mln mieszkańców, zaś w 2050 r. – ponad 200 milionów.
Etiopia jest dziś drugim najbardziej zaludnionym państwem Afryki (po Nigerii) oraz 12. na świecie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.