Pracowniczki socjalne: Mamy poczucie, że zostawili nas samych sobie. Gdyby nie my, ofiar pandemii byłoby więcej

Pracowniczki socjalne: Mamy poczucie, że zostawili nas samych sobie. Gdyby nie my, ofiar pandemii byłoby więcej

Blok z mieszkaniami socjalnymi na Śląsku
Blok z mieszkaniami socjalnymi na Śląsku Źródło: Newspix.pl / Dawid Markysz
Na pierwszym froncie walki z pandemią są od samego początku. Nie mogły przecież zostawić tych, którzy nie mają nikogo. Musiały wciąż odwiedzać rodziny, gdzie ojcowie bili żony i dzieci, gdzie lał się alkohol. – Stawaliśmy przed wyborami, czy zostawić starszą kobietę w nieprzebranej pielusze, czy jednak zaryzykować, pójść i pomóc – opowiadają pracowniczki socjalne.

Zamknąć można było szkołę, przedszkole, przychodnię i urząd, ale nie ośrodek pomocy społecznej. Kasia i Anna pracują w pomocy społecznej od kilkunastu lat, a przez ostatnie miesiące nie odesłały z kwitkiem nikogo. I chociaż od początku pandemii są na pierwszej linii frontu, to na ten front patrzyło niewielu. Nie spoglądali też rządzący, którzy za walkę z pandemią przyznawali dodatki. Tymczasem rzeczywistość wielu pracowników to wciąż dwa, czasami trzy etaty, bo z jednej pensji minimalnej nie da się wyżyć. Dlatego za dnia chodzą po rodzinach, w których jest przemoc i alkohol, a wieczorami dorabiają w sklepach albo knajpach.

Piotr Barejka, „Wprost”: Wszyscy wiemy, co pandemia zmieniła w szkołach, szpitalach. A co zmieniła w ośrodkach pomocy społecznej?

Kasia: Przede wszystkim zmienił się kontakt z naszymi podopiecznymi, z wieloma kompletnie się urwał. Został tylko kontakt telefoniczny. Nie widzieliśmy ludzi, więc nie wiedzieliśmy, jak oni funkcjonują.

Anna: Ale na interwencje do rodzin, gdzie były dzieci, cały czas wychodziliśmy i wychodzimy. Natomiast największą trudnością, która dalej się ciągnie, są wywiady środowiskowe przez telefon. Mamy choćby starsze osoby, które po prostu nie słyszą. Nie dało się z nimi rozmawiać przez telefon.

Czego nie było widać?

Kasia: Nie widzieliśmy dzieci, które nagle znalazły się w domach i miały być przez całą dobę z rodzicami. Nie widzieliśmy ich relacji. Nie mogliśmy ocenić, czy są sygnały dotyczące przemocy, ubóstwa czy alkoholu. Takie rzeczy można wyczuć i zobaczyć, ale nie usłyszeć przez telefon. Ograniczył się nasz kontakt z osobami starszymi i niesamodzielnymi, często też samotnymi. Nie wiedzieliśmy, co się z niektórymi dzieje. Pracownicy obawiali się, że jeżeli pójdą, to mogą stanowić dla nich zagrożenie. Stawaliśmy przed wyborami, czy zostawić starszą kobietę w nieprzebranej pielusze, czy jednak zaryzykować, pójść i pomóc.

Anna: Pamiętam, jak raz przeprowadzałam wywiad środowiskowy przez telefon z panią, której mąż trafił do aresztu za znęcanie. Ona została sama z dziećmi. I w takim momencie odebrała telefon ode mnie. Wiem, że nie powiedziała mi wielu rzeczy. Bała się, że po drugiej stronie może być ktoś inny niż pracownik socjalny. Tak samo dzielnicowi monitorowali takie rodziny przez telefon, co w sytuacji, gdy rodzina miała „niebieską kartę”, było po prostu porażką.

Do czego to prowadziło?

Anna: Miesiąc temu byłam na rozprawie sądowej tej pani. Sędzina spytała, jak wyglądała nasza relacja. I co ja mogę w takiej sytuacji powiedzieć? Że rozmawiałam z panią przez telefon? Zarzuty w dużej mierze opierały się na moich zeznaniach, mimo że zobaczyłam ją dopiero na rozprawie. To jest trudne i dla nas, i dla ludzi. Kontakt osobisty jest najważniejszy, bo w naszej pracy wszystko opiera się na zaufaniu. Jeżeli osoby doświadczające przemocy nam nie zaufają, to nie ma między nami relacji. Wtedy często wycofują zawiadomienia i nie chcą zeznawać.

Artykuł został opublikowany w 52/2021 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.