Stodoła w Jedwabnem po raz wtóry zgorzała w płomieniach polskiego piekła
Przez ostatnie 12 miesięcy - od wydania książki Jana Grossa "Sąsiedzi" do 60. rocznicy zbrodni w Jedwabnem - z piany narodowych emocji narodził się, wydał głośne krzyki i jeszcze głośniejsze milczenie homo jedvabicus.
To potomek tych, którzy w lipcu 1941 r. nie przyłożyliby ręki do eksterminacji Żydów - chyba że pod przymusem - ale nie przeszkadzało im, gdy robił to ktoś inny. Tych, którzy przez pokolenia karmili dzieci legendą o mordzie rytualnym, tuż przed wybuchem wojny mile widzieliby exodus Żydów na Madagaskar, a podczas jej trwania patrzyli z uczuciem schadenfreude na płonące getto. Później strajkowali przeciw procesom sprawców pogromu kieleckiego, kibicowali z entuzjazmem antysemickiej hecy marcowej i przez 45 lat pracowicie zacierali wszelkie ślady obecności Żydów w polskiej historii, tradycji i kulturze - wydzierając macewy z kirkutów na budowę dróg, burząc ocalałe synagogi i fałszując podręczniki. To nowa mutacja starego kodu genetycznego, uformowanego setki lat temu w dorzeczu Wisły.
Z Polakiem właściwym homo jedvabicusa łączy tylko język - mniej lub bardziej poprawna polszczyzna. Dzieli ich niemal wszystko: wrażliwość, wiedza, format duszy, stosunek do historii państwa i narodu. Homo jedvabicusa charakteryzuje małoduszność, obłuda, strusia skłonność do chowania mózgu w piasek, paniczny lęk przed niedobrą prawdą i nieumiejętność poradzenia sobie z wyzwaniem, jakim się stało rozwianie mitu cierpiącego i heroicznego Polaka czasów drugiej wojny. Jego cechy to kunktatorstwo, tchórzostwo, fałszywie pojęta solidarność narodowa i brak instynktu samozachowawczego. A nade wszystko głupota. Tragedia Jedwabnego, która po 60 latach mogła się stać narodowym katharsis i okazją do poprawy notowań Polski na światowej giełdzie sumień, stała się kolejnym popisem polskiej nieudaczności.
Homo jedvabicus ma kilka odmian: pospolitą, oświeconą oraz decyzyjną. Homo jedvabicus pospolity i ludyczny organizował w Internecie zbiórkę na drugą, większą stodołę, w której "zmieściłaby się reszta". Opowiadał dowcipy o tym, że na uroczystości żałobnej o płonącej stodole zaśpiewa Czesław Niemen, słał plugawe listy do prezesa IPN prof. Leona Kieresa, który poważnie potraktował misję docieczenia prawdy o Jedwabnem. Cieszył się, że w wyniku ekshumacji odkryto szczątki "zaledwie" trzystu ofiar, a podczas ceremonii w Jedwabnem puszczał głośno płytę Brathanków, "bo przecież jest we własnym domu".
Homo jedvabicus oświecony brał pod lupę każde słowo "Sąsiadów", pisał sterty "antygrossów", dyktowanych interesem narodowym i obudzoną nagle głęboką znajomością zagadnienia, proponował w felietonach w prasie prawicowej przeproszenie Indian z Teksasu, pozywał Grossa do sądu w imieniu narodu polskiego, wspierał ruchy obrony dobrego imienia Jedwabnego i namawiał robotników z Łomży, by w dniu uroczystości zablokowali drogę do miasteczka.
Homo jedvabicus z mocą decyzyjną wszczął gorszący spór o treść napisu na tablicy pamiątkowej i kłamał na temat jego konsultacji ze stroną żydowską, co sprawiło, że i nowa wersja była nie do zaakceptowania przez Instytut Yad Vashem, który nie przysłał swego przedstawiciela na uroczystość żałobną. Próbował odciągnąć uwagę od Jedwabnego śpiesznym wmurowaniem tablicy upamiętniającej Polaków, którzy ratowali Żydów, na co nie starczyło mu poprzednich 55 lat. Nie dostrzegł też niczego niestosownego w tym, że w kościele, w którym odprawiono mszę w intencji ofiar, mieści się antysemicka księgarnia. Zagospodarował czas przedstawicieli rządu i władz lokalnych w taki sposób, by w jedwabieńskiej uroczystości nie mógł wziąć udziału - nawet gdyby chciał - marszałek sejmiku podlaskiego ani żaden z ministrów (szef dyplomacji Władysław Bartoszewski reprezentował Radę Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa) i nie przysłał nawet wieńca od premiera lub Rady Ministrów RP. Wreszcie - last but not least - zapodział "w uzgodnieniach międzyresortowych" dokumentalny, siedmioodcinkowy film "Polan-yah" o historii Żydów polskich, który miał być pokazany w TVP przed 10 lipca (w maju podarował go Polsce Izrael).
Zaniechania i kardynalne błędy taktyczne rządzącej odmiany homo jedvabicusa będą politycznie najbardziej dotkliwe dla Polski - w wymiarze międzynarodowym - i dla obozu prawicy - w przestrzeni jedwabieńskiej. Wpływowe Centrum Wiesenthala kolportuje po świecie krytykę "wykrętnego nienazwania po imieniu sprawców masakry" przez polskie władze. Mieszkańcy miasteczka są jak najdalsi od wdzięczności wobec rządu za duże pieniądze z tytułu wywłaszczeń działek wokół pomnika i za nowe nawierzchnie ulic, które dostali przy okazji budowy memoriału. Wzmocnienie zaś sił policyjnych postrzegają nie jako poprawę stanu bezpieczeństwa, lecz pacyfikację Jedwabnego. Ujęły ich natomiast uściski rąk prezydenta Kwaśniewskiego - konsekwentnie, godzi się podkreślić, dążącego do ujawnienia prawdy o mordzie i uszanowania pamięci ofiar bestialstwa. Politycy prawicy nie dali sobie szans, by wykonać podobnie ujmujące gesty, bo ich w Jedwabnem nie było. Ich orientację reprezentował jeden Bubel.
"Trzeba wesprzeć mieszkańców Jedwabnego, przygotować ich do zmierzenia się z ciężarem tragedii. Potrzebne jest uroczyste uznanie prawdy i złożenie hołdu ofiarom. Niech zostanie to zrobione w taki sposób, by napisały o tym gazety na świecie i by pokazała to telewizja CNN, z udziałem prezydenta, prymasa i premiera" - apelował jeszcze w styczniu we "Wprost" Stanisław Krajewski, prominentna postać polskiej wspólnoty żydowskiej. Spełniła się gorsza połowa tego apelu. Mieszkańców Jedwabnego nikt nie przygotował do zmierzenia się z brzemieniem historii. Za to w kołtuńskiej zapiekłości wsparł ich lumpenmargines polskiej sceny politycznej. W inskrypcji na pomniku nie napisano pełnej prawdy, a hołd ofiarom jedwabieńskiego mordu z polskiej i chrześcijańskiej strony złożyli nieliczni: kilkunastu posłów Unii Wolności i SLD, zwierzchnicy Kościołów ewangelickich, paru księży, kilkaset osób prywatnych. Uroczystość żałobną pokazała telewizja CNN i kilka innych, nawet czeska. Zrelacjonowały ją dziesiątki gazet i agencji z całego świata, ale prezydentowi nie towarzyszył ani premier, ani prymas, co część mediów skomentowała jako bojkot. Episkopat Polski zorganizował wcześ-niej osobne nabożeństwo, premier wziął udział w okolicznościowym koncercie, odrębną uroczystość w warszawskiej synagodze zorganizowała też cztery dni wcześniej gmina wyznaniowa. Żydowska i polska tragedia sprzed 60 lat nie połączyła ludzi. Jedwabieńska stodoła po raz wtóry zgorzała w płomieniach polskiego piekła, którym homo jedvabicus przygląda się bez wyrzutów sumienia.
To potomek tych, którzy w lipcu 1941 r. nie przyłożyliby ręki do eksterminacji Żydów - chyba że pod przymusem - ale nie przeszkadzało im, gdy robił to ktoś inny. Tych, którzy przez pokolenia karmili dzieci legendą o mordzie rytualnym, tuż przed wybuchem wojny mile widzieliby exodus Żydów na Madagaskar, a podczas jej trwania patrzyli z uczuciem schadenfreude na płonące getto. Później strajkowali przeciw procesom sprawców pogromu kieleckiego, kibicowali z entuzjazmem antysemickiej hecy marcowej i przez 45 lat pracowicie zacierali wszelkie ślady obecności Żydów w polskiej historii, tradycji i kulturze - wydzierając macewy z kirkutów na budowę dróg, burząc ocalałe synagogi i fałszując podręczniki. To nowa mutacja starego kodu genetycznego, uformowanego setki lat temu w dorzeczu Wisły.
Z Polakiem właściwym homo jedvabicusa łączy tylko język - mniej lub bardziej poprawna polszczyzna. Dzieli ich niemal wszystko: wrażliwość, wiedza, format duszy, stosunek do historii państwa i narodu. Homo jedvabicusa charakteryzuje małoduszność, obłuda, strusia skłonność do chowania mózgu w piasek, paniczny lęk przed niedobrą prawdą i nieumiejętność poradzenia sobie z wyzwaniem, jakim się stało rozwianie mitu cierpiącego i heroicznego Polaka czasów drugiej wojny. Jego cechy to kunktatorstwo, tchórzostwo, fałszywie pojęta solidarność narodowa i brak instynktu samozachowawczego. A nade wszystko głupota. Tragedia Jedwabnego, która po 60 latach mogła się stać narodowym katharsis i okazją do poprawy notowań Polski na światowej giełdzie sumień, stała się kolejnym popisem polskiej nieudaczności.
Homo jedvabicus ma kilka odmian: pospolitą, oświeconą oraz decyzyjną. Homo jedvabicus pospolity i ludyczny organizował w Internecie zbiórkę na drugą, większą stodołę, w której "zmieściłaby się reszta". Opowiadał dowcipy o tym, że na uroczystości żałobnej o płonącej stodole zaśpiewa Czesław Niemen, słał plugawe listy do prezesa IPN prof. Leona Kieresa, który poważnie potraktował misję docieczenia prawdy o Jedwabnem. Cieszył się, że w wyniku ekshumacji odkryto szczątki "zaledwie" trzystu ofiar, a podczas ceremonii w Jedwabnem puszczał głośno płytę Brathanków, "bo przecież jest we własnym domu".
Homo jedvabicus oświecony brał pod lupę każde słowo "Sąsiadów", pisał sterty "antygrossów", dyktowanych interesem narodowym i obudzoną nagle głęboką znajomością zagadnienia, proponował w felietonach w prasie prawicowej przeproszenie Indian z Teksasu, pozywał Grossa do sądu w imieniu narodu polskiego, wspierał ruchy obrony dobrego imienia Jedwabnego i namawiał robotników z Łomży, by w dniu uroczystości zablokowali drogę do miasteczka.
Homo jedvabicus z mocą decyzyjną wszczął gorszący spór o treść napisu na tablicy pamiątkowej i kłamał na temat jego konsultacji ze stroną żydowską, co sprawiło, że i nowa wersja była nie do zaakceptowania przez Instytut Yad Vashem, który nie przysłał swego przedstawiciela na uroczystość żałobną. Próbował odciągnąć uwagę od Jedwabnego śpiesznym wmurowaniem tablicy upamiętniającej Polaków, którzy ratowali Żydów, na co nie starczyło mu poprzednich 55 lat. Nie dostrzegł też niczego niestosownego w tym, że w kościele, w którym odprawiono mszę w intencji ofiar, mieści się antysemicka księgarnia. Zagospodarował czas przedstawicieli rządu i władz lokalnych w taki sposób, by w jedwabieńskiej uroczystości nie mógł wziąć udziału - nawet gdyby chciał - marszałek sejmiku podlaskiego ani żaden z ministrów (szef dyplomacji Władysław Bartoszewski reprezentował Radę Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa) i nie przysłał nawet wieńca od premiera lub Rady Ministrów RP. Wreszcie - last but not least - zapodział "w uzgodnieniach międzyresortowych" dokumentalny, siedmioodcinkowy film "Polan-yah" o historii Żydów polskich, który miał być pokazany w TVP przed 10 lipca (w maju podarował go Polsce Izrael).
Zaniechania i kardynalne błędy taktyczne rządzącej odmiany homo jedvabicusa będą politycznie najbardziej dotkliwe dla Polski - w wymiarze międzynarodowym - i dla obozu prawicy - w przestrzeni jedwabieńskiej. Wpływowe Centrum Wiesenthala kolportuje po świecie krytykę "wykrętnego nienazwania po imieniu sprawców masakry" przez polskie władze. Mieszkańcy miasteczka są jak najdalsi od wdzięczności wobec rządu za duże pieniądze z tytułu wywłaszczeń działek wokół pomnika i za nowe nawierzchnie ulic, które dostali przy okazji budowy memoriału. Wzmocnienie zaś sił policyjnych postrzegają nie jako poprawę stanu bezpieczeństwa, lecz pacyfikację Jedwabnego. Ujęły ich natomiast uściski rąk prezydenta Kwaśniewskiego - konsekwentnie, godzi się podkreślić, dążącego do ujawnienia prawdy o mordzie i uszanowania pamięci ofiar bestialstwa. Politycy prawicy nie dali sobie szans, by wykonać podobnie ujmujące gesty, bo ich w Jedwabnem nie było. Ich orientację reprezentował jeden Bubel.
"Trzeba wesprzeć mieszkańców Jedwabnego, przygotować ich do zmierzenia się z ciężarem tragedii. Potrzebne jest uroczyste uznanie prawdy i złożenie hołdu ofiarom. Niech zostanie to zrobione w taki sposób, by napisały o tym gazety na świecie i by pokazała to telewizja CNN, z udziałem prezydenta, prymasa i premiera" - apelował jeszcze w styczniu we "Wprost" Stanisław Krajewski, prominentna postać polskiej wspólnoty żydowskiej. Spełniła się gorsza połowa tego apelu. Mieszkańców Jedwabnego nikt nie przygotował do zmierzenia się z brzemieniem historii. Za to w kołtuńskiej zapiekłości wsparł ich lumpenmargines polskiej sceny politycznej. W inskrypcji na pomniku nie napisano pełnej prawdy, a hołd ofiarom jedwabieńskiego mordu z polskiej i chrześcijańskiej strony złożyli nieliczni: kilkunastu posłów Unii Wolności i SLD, zwierzchnicy Kościołów ewangelickich, paru księży, kilkaset osób prywatnych. Uroczystość żałobną pokazała telewizja CNN i kilka innych, nawet czeska. Zrelacjonowały ją dziesiątki gazet i agencji z całego świata, ale prezydentowi nie towarzyszył ani premier, ani prymas, co część mediów skomentowała jako bojkot. Episkopat Polski zorganizował wcześ-niej osobne nabożeństwo, premier wziął udział w okolicznościowym koncercie, odrębną uroczystość w warszawskiej synagodze zorganizowała też cztery dni wcześniej gmina wyznaniowa. Żydowska i polska tragedia sprzed 60 lat nie połączyła ludzi. Jedwabieńska stodoła po raz wtóry zgorzała w płomieniach polskiego piekła, którym homo jedvabicus przygląda się bez wyrzutów sumienia.
Więcej możesz przeczytać w 29/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.