Da capo al fine

Dodano:   /  Zmieniono: 
Realizujemy scenariusz prowadzący do kryzysu walutowego


Załóżmy, że na razie nie mamy kryzysu, tylko dewaluację złotego. Dość sporą, ale bywało gorzej. Bywało przecież, że dolar zbliżał się do pięciu złotych, a dzisiaj dochodzi do 4,50 zł. Mieć to będzie oczywiście różne konsekwencje ekonomiczne. Wzrosną zarobki eksporterów. I to będzie zmiana pozytywna. Być może bowiem rosnący eksport stanie się parowozem podciągającym naszą słabnącą gospodarkę.
Ale będą także straty. Wybierający się na wczasy zagraniczne muszą się liczyć z większym wydatkiem, podobnie jak ci, którzy w kraju kupują towary importowane. A ponieważ nie jesteśmy Kuwejtem, więcej zapłacimy również za paliwo. Najpierw za to, które tankujemy do naszych aut, a potem także za to zatankowane przez kierowców dowożących towary do naszych sklepów. Dewaluacja złotego spowoduje zatem dodatkowy impuls inflacyjny, a wzrost cen sprawi, że nie będzie można raczej liczyć na dalsze obniżki oprocentowania przez Radę Polityki Pieniężnej. Tak więc kredyty zapewne nie potanieją. I nie będzie to jedyne zmartwienie pożyczkobiorców. Wiele osób wykonywało ostatnio operację nazywaną przedenominowaniem, czyli zamieniało swoje kredyty w złotówkach na kredyty w walutach obcych. Do tej pory zabieg ten bardzo się opłacał. Czy jednak będzie tak dalej? Tego nie wiadomo. Dłużników walutowych czekają zatem nerwowe chwile, w których będą musieli pilnie śledzić zmiany kursowe i z kalkulatorem w ręku liczyć, co się bardziej opłaca.
Najgorsze jednak jest to, że jeszcze nie wiadomo, czy na dotychczasowych zmianach kursów rzecz cała się zakończy. To, co dzieje się dzisiaj w Polsce, przypomina bowiem nieco wydarzenia sprzed kilku lat z Meksyku, Korei, Czech czy Turcji. Obawy, że do Polski także zawita kryzys, wcale nie są pozbawione podstaw. A wtedy koszty poniesiemy wszyscy.

Kiedy nadciąga kryzys?
Kryzysy gospodarcze zapoczątkowane załamaniami finansowymi dotknęły ostatnio wiele krajów. Ich przebieg i przyczyny nie są zatem dla ekonomistów zagadką. Nawet więcej - dosyć łatwo naszkicować modelowy przebieg takiego "nieszczęśliwego i nieprzewidzianego wypadku". Początkiem wszystkiego jest zawsze brak równowagi. Może się ona przejawiać większymi wydatkami niż dochodami budżetowymi lub (a najczęściej "i") większym importem niż eksportem. W sumie można powiedzieć, że owa nierównowaga jest próbą skonsumowania przez społeczeństwo większej ilości dóbr, niż potrafi ono wytworzyć. Jak łatwo się domyślić, sytuacja taka występuje w krajach, w których potężne są związki zawodowe, a politycy prześcigają się w populistycznych obietnicach składanych niedokształconemu elektoratowi. Pociąga to dwojakie konsekwencje. Z jednej strony - rozbudowany zostaje zakres "słusznych i niezbywalnych praw", z drugiej - wydatki socjalne obciążają gospodarkę i powodują, że jest ona mało konkurencyjna.
Konstrukcja perpetuum mobile czy też maszyny dostarczającej więcej energii, niż pobiera, jest niemożliwa. Tak twierdzi fizyka. Ekonomia zresztą też. Ciągle jednak trafiają się wynalazcy, którzy takie eksperymenty podejmują. Niestety, czas weryfikacji ich pomysłów jest w ekonomii dłuższy niż w doświadczeniach fizycznych. Dzieje się tak dlatego, że przez pewien czas i do pewnych granic ową dodatkową energię można czerpać z zasilania zewnętrznego. Toteż wszystkie kraje mające deficyt budżetowy i płatniczy (obrotów bieżących) finansują je napływem kapitału zagranicznego. Aby on jednak napłynął, trzeba go wabić i nęcić. A kapitał nie okoń i nie bierze na robaka, lecz na odsetki. Na dodatek wyłącznie wysokie.
Jeżeli zagranicznym pożyczkodawcom będziemy oferować wysokie zyski, wykreujemy mechanizm samospełniającej się prognozy, który przez pewien czas może się wydawać upragnionym perpetuum mobile. Dajemy wysokie odsetki, to napływa dużo kapitału. A jak napływa dużo walut obcych, to stają się one tanie, a pieniądz krajowy drogi. Zagraniczni inwestorzy dostają dodatkową premię w związku z jego aprecjacją. Toteż przybywają jeszcze chętniej, a to podnosi kurs pieniądza krajowego i... da capo al fine. Taki jest przebieg zjawisk gospodarczych prowadzących do kryzysu. Jeżeli czytelnik zechce zauważyć, że to, co robimy w Polsce przez ostatnie kilka lat, jest dokładną realizacją przedstawionego scenariusza, nie będę protestował.
Co dzieje się dalej? Da capo al fine oznacza w muzyce fragment utworu, który gra się w kółko. Od początku do końca i od nowa. I jeszcze raz. Trochę nudno, ale w muzyce można. W ekonomii nie. Wcześniej czy później jeden z muzyków zabiera swoje skrzypeczki i idzie sobie pograć gdzie indziej. A wtedy się zaczyna.

Przebieg kryzysu
Powiedzieć można, że klasyczny kryzys składa się z trzech faz. Pierwsza to załamanie rynku walutowego, ucieczka inwestorów zagranicznych i panika dewizowa. To, co wydarzyło się w Polsce 6 lipca, jest bardzo bliskie tego scenariusza. Powiedzieć można, że odegraliśmy dwie z trzech scen pierwszego aktu. Załamanie walutowe było. Wycofanie części zagranicznych inwestorów też. Nie było paniki, ale niedużo do niej brakowało.
Panika kiedyś się kończy i na jakimś poziomie następuje odbudowanie względnej stabilizacji pieniądza krajowego. Oczywiście istotne jest, ile to trwa i jaki jest nowy poziom równowagi. Jeszcze ważniejsze jest jednak coś innego. Ponieważ załamanie walutowe nie sprawia, że automatycznie zanika konieczność zasilania zagranicznego, ważne jest to, czy i jak prędko odzyskane zostaje zaufanie inwestorów. Od tego bowiem zależy oprocentowanie kredytów. Przypomnieć tu warto, że w 1995 r. po znanym "kryzysie tequila" Meksyk musiał płacić za pożyczane pieniądze odsetki wynoszące ponad 75 proc.
I na tym polega problem drugiej fazy kryzysu. Wyjście z niej jest tym trudniejsze, że równolegle z utratą zasilania zagranicznego (lub wzrostem jego kosztu) pojawia się konieczność przywrócenia równowagi makroekonomicznej. Trzeba zatem zrobić to, czego nie chciano zrobić przez lata: ograniczyć wydatki budżetowe i zwiększyć konkurencyjność gospodarki. Przychodzi zatem pora na rezyg-nację z "niezbywalnych" praw i przywilejów różnych grup społecznych. Albo się to zrobi, albo...
Da capo al fine - zdarzają się nawroty kryzysu. Właśnie niedawno taki nawrót przeżyła Turcja. Już wydawało się, że po załamaniu w listopadzie ubiegłego roku wychodziła na prostą, aż tu 22 lutego lira w godzinę straciła 30 proc. I zaczęło się od nowa. Nie trzeba dodawać, że taki nawrót załamania walutowego przypomina drugi zawał. Przeżyć go jeszcze trudniej. Gdy pacjent zrozumie, co było jego przyczyną, czeka go nagroda. Nieduża - jest to w miarę łagodne przejście przez trzecią fazę kryzysu. A zawsze wiąże się ona ze spadkiem PKB, wzrostem bezrobocia i koniecznością zaciskania pasa. Tyle że spadek PKB może wynieść 1,5 proc. jak w Czechach w 1997 r. lub 9 proc. jak w Meksyku.

Kryzys czy korekta?
Czy to, co wydarzyło się w Polsce w piątek 6 lipca, nazwiemy kryzysem czy korektą, po części zależy od znaczenia, jakie nadajemy poszczególnym słowom (w końcu możemy zawrzeć także taką umowę językową, w wyniku której poloneza będziemy nazywać samochodem). - To jedynie głęboka korekta kursu - twierdzi Janusz Jankowiak, główny ekonomista BRE Banku. W trzecim i czwartym kwartale można się jednak spodziewać dalszego osłabienia złotego. Będzie to zależeć od stopnia odwrotu inwestorów zagranicznych. - Kryzys walutowy nie powinien Polsce grozić. Gospodarka jest dynamiczna, poprawiają się wskaźniki eksportu - twierdzi prof. Jan Winiecki z Uniwersytetu Europejskiego we Frankfurcie. - Niestety, nasz kraj ma strategów "za dychę", którzy buńczucznymi wypowiedziami mogą wywołać międzynarodową zadymę i spowodować, że świat zacznie wyprzedawać polską walutę. - Na razie nie było radykalnych zawirowań gospodarczych, ale kto nam zagwarantuje, że za pół roku nie zajrzy nam w oczy widmo kryzysu walutowego? - zastanawia się Grzegorz Szczodrowski, ekspert Centrum im. Adama Smitha.
Kłopot polega na tym, że nikt nam niczego nie zagwarantuje. Polska dobrze spełnia bowiem materialne przesłanki kryzysu. Ma wciąż wysoki (choć malejący) deficyt obrotów bieżących oraz wysoki (i rosnący) deficyt budżetowy. A na dodatek ma silne związki zawodowe, bardzo rozbudzone aspiracje konsumenckie i bardzo niekompetentnych polityków, prześcigających się w populistycznych obietnicach w czasie wyborów oraz prywacie i partactwie podczas rządzenia.

Więcej możesz przeczytać w 29/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.