W Kolumbii narkotyki i wojna to jedno
To byłby policzek dla moich rodaków" - tak prezydent Kolumbii Andreas Pastrana skomentował wieść, że Południowoamerykańska Federacja Piłkarska (CSF) zamierza pozbawić jego kraj prawa organizacji kontynentalnych mistrzostw piłki nożnej i przenieść imprezę do Brazylii. Ostatecznie po długich debatach CSF zadecydowała, że Copa America odbędzie się jednak w Bogocie.
Podczas wielkiego święta futbolu, ukochanego sportu Ameryki Łacińskiej, Pastrana będzie chciał zademonstrować, że Kolumbia normalnieje. Seria zamachów bombowych, starcia z partyzantami, a wreszcie uprowadzenie wice-prezydenta Kolumbijskiej Federacji Piłkarskiej, Hernana Meija Campuzano, pokazują jednak, że to tylko pobożne życzenia. Tocząca się od prawie czterdziestu lat wojna daleka jest od zakończenia i nie zmieni tego perspektywa trzytygodniowej piłkarskiej fiesty.
Już od połowy maja przedstawiciele rządu kolumbijskiego przekonywali świat, że mimo "sporadycznych konfliktów", nic nie grozi uczestnikom piłkarskich mistrzostw Ameryki, które od 11 lipca rozgrywane są w siedmiu największych miastach kraju. Nawet po zamachu bombowym przed biurem Copa America w Cali szef kolumbijskiej policji twierdził, że to tylko incydent. "Incydenty" zaczęły się jednak mnożyć. W tym roku w miastach, które miały być areną piłkarskich zmagań, dokonano czterech dużych zamachów. Zginęło w nich dwanaście osób, a ponad dwieście zostało rannych. Autorzy anonimowych telefonów do argentyńskich piłkarzy zapowiadali im "gorące powitanie", jeśli tylko wylądują w Bogocie. Nic dziwnego, że Argentyńczycy zrezygnowali z udziału w imprezie; wcześniej z rozgrywek wycofała się reprezentacja Kanady. Do Kolumbii nie przyjechali też latynoscy piłkarze grający w klubach europejskich (Bayern Monachium nie zezwolił na zbyt niebezpieczną wycieczkę Brazylijczykowi Elberowi i Peruwiańczykowi Pizarro). "Nie możemy grać w kraju, w którym porywa się nawet działaczy sportowych" - groził jeszcze pod koniec czerwca Nicolas Delfino, przewodniczący CSF. W końcu dyplomatyczne zabiegi Kolumbijczyków odniosły skutek: odwołanie rozgrywek byłoby niewątpliwie zachętą dla terrorystów - potwierdziłoby skuteczność ich poczynań.
Prezydent Pastrana, który w maju twierdził, że w jego kraju "w zasadzie" panuje spokój, podczas konferencji zorganizowanej w Atlancie prosił o pomoc w rozwiązaniu problemu handlu narkotykami. W Kolumbii narkotyki i wojna to jedno. Na ich sprzedaży zarabiają zarówno lewackie ugrupowania partyzanckie, jak i prawicowe grupy paramilitarne oraz zwykłe gangi. Drugim przemysłem stało się uprowadzanie ludzi dla okupu - w 1999 r. biznes ten przyniósł większy dochód niż plantacje kawy. Dlatego podczas Copa America podjęto wszelkie środki ostrożności, aby chronić piłkarzy.
Trzykrotnie większa od Polski 35-milionowa Kolumbia mogłaby być najbogatszym krajem Ameryki Południowej. Posiada bogate zasoby surowców mineralnych i dość rozwinięty przemysł. Tymczasem gospodarka popadła w permanentną recesję. Bez pracy pozostaje oficjalnie 19 proc. mieszkańców, ale międzynarodowe organizacje oceniają, że w rzeczywistości bezrobocie jest co najmniej dwukrotnie wyższe. Połowa Kolumbijczyków żyje w nędzy i to głównie spośród nich rekrutują się bojownicy marksistowskich partyzantek. Pastrana, obejmując władzę w 1998 r., obiecywał pokój, stabilizację i poprawę ekonomiczną. Dzisiaj już nikt nie wierzy prezydentowi. Pertraktacje z partyzantami nie mogły się zakończyć pomyślnie, gdyż od lat stawiają oni te same nierealne żądania: wstrzymanie kursu na gos-podarkę wolnorynkową, podział majątków ziemskich i położenie tamy inwestycjom zagranicznym.
Kwitnie jedynie hodowla koki i maku. Ocenia się, że produkcja narkotyków w ciągu ostatnich pięciu lat się podwoiła. A im więcej białego proszku trafia do Ameryki Północnej i Europy, tym trudniej zakończyć wojnę, która pochłonęła już niemal 40 tys. ofiar, a pół miliona ludzi zmusiła do ucieczki z domów.
Siły rządowe kontrolują tylko połowę powierzchni kraju. Ledwie trzecia część stutysięcznej, ale źle opłacanej i kiepsko wyposażonej armii zdolna jest do walki na ruchomym froncie z dobrze przygotowanym przeciwnikiem. Partyzanci mają ukryte w dżungli i w górach bazy, ale faktycznie rządzą już całymi miastami i wsiami. Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii (FARC) próbują przejąć bogaty w surowce ośrodek przemysłowy w pobliżu miasta Barrancabermeja. Pułkownik policji Alvaro Acosta, który spędził w niewoli w dżungli czternaście miesięcy, opowiadał, jak bardzo zaskoczyło go doskonałe wyszkolenie i zaopatrzenie partyzantów. Dochody z handlu narkotykami pozwalają im na przyznanie bojownikom żołdu dwukrotnie wyższego od świadczeń wypłacanych żołnierzom przez rząd.
Kierowane przez 72-letniego Manuela Marulandę FARC to największa i najstarsza partyzantka Ameryki Południowej. Założyli ją w latach 60. komuniści, ale niewielu spośród 15 tys. bojowników pamięta tamte czasy. Większość ma najwyżej dwadzieścia kilka lat; około 30 proc. to dziewczyny. Członkowie FARC rekrutują się z biedoty, choć do dżungli trafiają także zrewoltowani studenci. Mniejszą, liczącą 5 tys. bojowników, armią dysponuje Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN). Organizacja powołuje się na spuściznę Che Guevary, a w jej ideologii widoczne są wpływy maoistowskie. Wykształceni na Kubie przywódcy ELN nie zasiedli do pertraktacji z rządem.
Nie tylko partyzanci kupują broń za narkodolary. Narkotykami handlują też paramilitarne grupy organizowane przez latyfundystów, a nawet chłopów mających dosyć wszechwładzy partyzantów. Liczące 6-7 tys. członków oddziały pacyfikują wsie podejrzewane o lewicowe sympatie. Część brudnej roboty zlecają im prawdopodobnie oficerowie armii i policji.
Kolumbijski biznes narkotykowy wprawdzie wciąż kojarzy się na świecie z budzącymi strach kartelami kokainowymi, ale dni ich świetności już minęły. Wspomagana przez Amerykańską Rządową Agencję do Walki z Narkotykami (DEA) policja kolumbijska rozbiła kartele z Medellin i Cali. Po śmierci "lorda" Pablo Escobara w 1993 r. gangsterzy nie odbudowali swoich imperiów. "Zamiast tego stało się coś gorszego - pojawiły się setki małych grup przestępczych i teraz już nie jesteśmy pewni, dokąd prowadzą nici poszczególnych spraw" - relacjonuje agent DEA, który spędził kilka lat w Bogocie. Co więcej, gangi współpracują z grupami zbrojnymi, pomagając im w produkcji i sprzedaży narkotyków.
85 proc. kokainy konfiskowanej w USA pochodzi z Kolumbii. W ubiegłym roku Kongres USA przyznał rządowi kolumbijskiemu na walkę z narkobiznesem 1,3 mld USD. W związku ze zwiększeniem przemytu kokainy do Europy nad pomocą zastanawia się też unia. "Plan Colombia" przewiduje, że w ciągu kilku lat Bogota zostanie wsparta przez inne kraje 7,5 mld USD. Tymczasem roczne zyski narkobiznesu w samych Stanach Zjednoczonych ocenia się na 40 mld USD.
Dotychczasowa taktyka walki z producentami narkotyków jest jednak mało skuteczna - wynika z ogłoszonego niedawno raportu prestiżowego amerykańskiego ośrodka politologicznego Rand Corporation. Rząd prowadzi akcję niszczenia upraw koki głównie za pomocą środków chemicznych rozpylanych z samolotów. Rezultat jest taki, że chłopi tracą jedyne źródło utrzymania, po czym karczują dżunglę i zakładają następne plantacje. W ciągu ostatnich dziesięciu lat powierzchnia kolumbijskich upraw koki i maku rosła w tempie 10-15 proc. rocznie. Na dodatek po przypadkowym zestrzeleniu cywilnej awionetki w kwietniu tego roku zawieszone zostały loty amerykańskich samolotów zwiadowczych, które wykrywały przemyt heroiny do USA drogą powietrzną. Gangi natychmiast wykorzystały tę okazję, by zwiększyć dostawy.
Amerykanie dostrzegają wagę problemu, ale nie chcą zwiększać bezpośredniej pomocy wojskowej w obawie przed uwikłaniem się w "kolumbijski Wietnam". Tymczasem analitycy z Rand Corporation ostrzegają, że zagrożenie politycznym i militarnym załamaniem się Kolumbii może postawić Stany Zjednoczone przed największym kryzysem na półkuli zachodniej od czasu wojen w Ameryce Środkowej w latach 80.
To byłby policzek dla moich rodaków" - tak prezydent Kolumbii Andreas Pastrana skomentował wieść, że Południowoamerykańska Federacja Piłkarska (CSF) zamierza pozbawić jego kraj prawa organizacji kontynentalnych mistrzostw piłki nożnej i przenieść imprezę do Brazylii. Ostatecznie po długich debatach CSF zadecydowała, że Copa America odbędzie się jednak w Bogocie.
Podczas wielkiego święta futbolu, ukochanego sportu Ameryki Łacińskiej, Pastrana będzie chciał zademonstrować, że Kolumbia normalnieje. Seria zamachów bombowych, starcia z partyzantami, a wreszcie uprowadzenie wice-prezydenta Kolumbijskiej Federacji Piłkarskiej, Hernana Meija Campuzano, pokazują jednak, że to tylko pobożne życzenia. Tocząca się od prawie czterdziestu lat wojna daleka jest od zakończenia i nie zmieni tego perspektywa trzytygodniowej piłkarskiej fiesty.
Już od połowy maja przedstawiciele rządu kolumbijskiego przekonywali świat, że mimo "sporadycznych konfliktów", nic nie grozi uczestnikom piłkarskich mistrzostw Ameryki, które od 11 lipca rozgrywane są w siedmiu największych miastach kraju. Nawet po zamachu bombowym przed biurem Copa America w Cali szef kolumbijskiej policji twierdził, że to tylko incydent. "Incydenty" zaczęły się jednak mnożyć. W tym roku w miastach, które miały być areną piłkarskich zmagań, dokonano czterech dużych zamachów. Zginęło w nich dwanaście osób, a ponad dwieście zostało rannych. Autorzy anonimowych telefonów do argentyńskich piłkarzy zapowiadali im "gorące powitanie", jeśli tylko wylądują w Bogocie. Nic dziwnego, że Argentyńczycy zrezygnowali z udziału w imprezie; wcześniej z rozgrywek wycofała się reprezentacja Kanady. Do Kolumbii nie przyjechali też latynoscy piłkarze grający w klubach europejskich (Bayern Monachium nie zezwolił na zbyt niebezpieczną wycieczkę Brazylijczykowi Elberowi i Peruwiańczykowi Pizarro). "Nie możemy grać w kraju, w którym porywa się nawet działaczy sportowych" - groził jeszcze pod koniec czerwca Nicolas Delfino, przewodniczący CSF. W końcu dyplomatyczne zabiegi Kolumbijczyków odniosły skutek: odwołanie rozgrywek byłoby niewątpliwie zachętą dla terrorystów - potwierdziłoby skuteczność ich poczynań.
Prezydent Pastrana, który w maju twierdził, że w jego kraju "w zasadzie" panuje spokój, podczas konferencji zorganizowanej w Atlancie prosił o pomoc w rozwiązaniu problemu handlu narkotykami. W Kolumbii narkotyki i wojna to jedno. Na ich sprzedaży zarabiają zarówno lewackie ugrupowania partyzanckie, jak i prawicowe grupy paramilitarne oraz zwykłe gangi. Drugim przemysłem stało się uprowadzanie ludzi dla okupu - w 1999 r. biznes ten przyniósł większy dochód niż plantacje kawy. Dlatego podczas Copa America podjęto wszelkie środki ostrożności, aby chronić piłkarzy.
Trzykrotnie większa od Polski 35-milionowa Kolumbia mogłaby być najbogatszym krajem Ameryki Południowej. Posiada bogate zasoby surowców mineralnych i dość rozwinięty przemysł. Tymczasem gospodarka popadła w permanentną recesję. Bez pracy pozostaje oficjalnie 19 proc. mieszkańców, ale międzynarodowe organizacje oceniają, że w rzeczywistości bezrobocie jest co najmniej dwukrotnie wyższe. Połowa Kolumbijczyków żyje w nędzy i to głównie spośród nich rekrutują się bojownicy marksistowskich partyzantek. Pastrana, obejmując władzę w 1998 r., obiecywał pokój, stabilizację i poprawę ekonomiczną. Dzisiaj już nikt nie wierzy prezydentowi. Pertraktacje z partyzantami nie mogły się zakończyć pomyślnie, gdyż od lat stawiają oni te same nierealne żądania: wstrzymanie kursu na gos-podarkę wolnorynkową, podział majątków ziemskich i położenie tamy inwestycjom zagranicznym.
Kwitnie jedynie hodowla koki i maku. Ocenia się, że produkcja narkotyków w ciągu ostatnich pięciu lat się podwoiła. A im więcej białego proszku trafia do Ameryki Północnej i Europy, tym trudniej zakończyć wojnę, która pochłonęła już niemal 40 tys. ofiar, a pół miliona ludzi zmusiła do ucieczki z domów.
Siły rządowe kontrolują tylko połowę powierzchni kraju. Ledwie trzecia część stutysięcznej, ale źle opłacanej i kiepsko wyposażonej armii zdolna jest do walki na ruchomym froncie z dobrze przygotowanym przeciwnikiem. Partyzanci mają ukryte w dżungli i w górach bazy, ale faktycznie rządzą już całymi miastami i wsiami. Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii (FARC) próbują przejąć bogaty w surowce ośrodek przemysłowy w pobliżu miasta Barrancabermeja. Pułkownik policji Alvaro Acosta, który spędził w niewoli w dżungli czternaście miesięcy, opowiadał, jak bardzo zaskoczyło go doskonałe wyszkolenie i zaopatrzenie partyzantów. Dochody z handlu narkotykami pozwalają im na przyznanie bojownikom żołdu dwukrotnie wyższego od świadczeń wypłacanych żołnierzom przez rząd.
Kierowane przez 72-letniego Manuela Marulandę FARC to największa i najstarsza partyzantka Ameryki Południowej. Założyli ją w latach 60. komuniści, ale niewielu spośród 15 tys. bojowników pamięta tamte czasy. Większość ma najwyżej dwadzieścia kilka lat; około 30 proc. to dziewczyny. Członkowie FARC rekrutują się z biedoty, choć do dżungli trafiają także zrewoltowani studenci. Mniejszą, liczącą 5 tys. bojowników, armią dysponuje Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN). Organizacja powołuje się na spuściznę Che Guevary, a w jej ideologii widoczne są wpływy maoistowskie. Wykształceni na Kubie przywódcy ELN nie zasiedli do pertraktacji z rządem.
Nie tylko partyzanci kupują broń za narkodolary. Narkotykami handlują też paramilitarne grupy organizowane przez latyfundystów, a nawet chłopów mających dosyć wszechwładzy partyzantów. Liczące 6-7 tys. członków oddziały pacyfikują wsie podejrzewane o lewicowe sympatie. Część brudnej roboty zlecają im prawdopodobnie oficerowie armii i policji.
Kolumbijski biznes narkotykowy wprawdzie wciąż kojarzy się na świecie z budzącymi strach kartelami kokainowymi, ale dni ich świetności już minęły. Wspomagana przez Amerykańską Rządową Agencję do Walki z Narkotykami (DEA) policja kolumbijska rozbiła kartele z Medellin i Cali. Po śmierci "lorda" Pablo Escobara w 1993 r. gangsterzy nie odbudowali swoich imperiów. "Zamiast tego stało się coś gorszego - pojawiły się setki małych grup przestępczych i teraz już nie jesteśmy pewni, dokąd prowadzą nici poszczególnych spraw" - relacjonuje agent DEA, który spędził kilka lat w Bogocie. Co więcej, gangi współpracują z grupami zbrojnymi, pomagając im w produkcji i sprzedaży narkotyków.
85 proc. kokainy konfiskowanej w USA pochodzi z Kolumbii. W ubiegłym roku Kongres USA przyznał rządowi kolumbijskiemu na walkę z narkobiznesem 1,3 mld USD. W związku ze zwiększeniem przemytu kokainy do Europy nad pomocą zastanawia się też unia. "Plan Colombia" przewiduje, że w ciągu kilku lat Bogota zostanie wsparta przez inne kraje 7,5 mld USD. Tymczasem roczne zyski narkobiznesu w samych Stanach Zjednoczonych ocenia się na 40 mld USD.
Dotychczasowa taktyka walki z producentami narkotyków jest jednak mało skuteczna - wynika z ogłoszonego niedawno raportu prestiżowego amerykańskiego ośrodka politologicznego Rand Corporation. Rząd prowadzi akcję niszczenia upraw koki głównie za pomocą środków chemicznych rozpylanych z samolotów. Rezultat jest taki, że chłopi tracą jedyne źródło utrzymania, po czym karczują dżunglę i zakładają następne plantacje. W ciągu ostatnich dziesięciu lat powierzchnia kolumbijskich upraw koki i maku rosła w tempie 10-15 proc. rocznie. Na dodatek po przypadkowym zestrzeleniu cywilnej awionetki w kwietniu tego roku zawieszone zostały loty amerykańskich samolotów zwiadowczych, które wykrywały przemyt heroiny do USA drogą powietrzną. Gangi natychmiast wykorzystały tę okazję, by zwiększyć dostawy.
Amerykanie dostrzegają wagę problemu, ale nie chcą zwiększać bezpośredniej pomocy wojskowej w obawie przed uwikłaniem się w "kolumbijski Wietnam". Tymczasem analitycy z Rand Corporation ostrzegają, że zagrożenie politycznym i militarnym załamaniem się Kolumbii może postawić Stany Zjednoczone przed największym kryzysem na półkuli zachodniej od czasu wojen w Ameryce Środkowej w latach 80.
Więcej możesz przeczytać w 29/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.