"Pearl Harbor" to piąty pod względem kosztów film w historii kinematografii amerykańskiej
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, każdy naród ma takie momenty w swojej historii, które chciałby zobaczyć na filmie. Jeśli chodzi o Stany Zjednoczone, to należy do nich na pewno spektakularna klęska amerykańskiej floty w porcie Pearl Harbor. Z rozmachem ją teraz sfilmowano.
Zygmunt Kałużyński: Jest to podobno piąty pod względem kosztów film w historii kinematografii amerykańskiej. Za te wielkie pieniądze, przypominając historyczną katastrofę, doprowadzono także do klęski filmowej. Jest to rzecz, która mnie najbardziej zawiodła w tym sezonie.
TR: To fakt, film jest dramatycznie niedobry, długi i chwilami przypomina produkcję propagandową.
ZK: Panie Tomaszu, bywały filmy nawet zdecydowanie szowinistyczne, które jednak miały wartość widowiskową: porywała w nich emocja albo nasze ideowe współbrzmienie ze sprawą...
TR: W tym wypadku miała nas porwać miłość głównych bohaterów. Nie wiem, czy pan zauważył, że oprócz klęski wojskowej mamy tu obficie reprezentowany wątek melodramatyczny, i to rozpisany na trzy osoby.
ZK: To jest nieszczęśliwa tradycja wielkich widowisk filmowych typu katastroficznego - bo, niestety, do tego gatunku trzeba zaliczyć "Pearl Harbor", obok takich filmów jak "Trzęsienie ziemi", "Płonący wieżowiec" itd. Zwykle poza zbiorową katastrofą, pokazaną w sposób spektakularny, mieliśmy tam jeszcze jakąś historię osobistą, którą dodawano w przekonaniu, że widzowie muszą mieć coś, o co by się prywatnie mogli zaczepić. To jest zresztą w logicznej sprzeczności z tematem, bo w zagrażającej tysiącom katastrofie interesuje nas sama katastrofa, a nie historia małżeństwa, które zamierzało się rozwieść, ale trzęsienie ziemi ich zbliżyło. I tutaj mamy niestety to samo! Ja się spodziewałem, że to będzie możliwie wierne odtworzenie - a dzisiaj jest już na to szansa - historycznych wypadków. Tymczasem są to dzieje żołnierza, który się zakochał z wzajemnością w pielęgniarce. Później w czasie wojny uczestniczy on ochotniczo w obronie Londynu i jakoby zostaje zastrzelony. Ona jest co prawda zrozpaczona, ale wobec tej sytuacji zbliża się do przyjaciela naszego bohatera, kochają się, mają dziecko. Tymczasem ten pierwszy wraca i następuje konflikt, który mógłby być podjęty przez Corneille’a, Racine’a, Szekspira, Ajschylosa czy Sofoklesa. W wykonaniu prostolinijnych żołnierzy, których marzeniem jest tylko latać i zwyciężać, to wszystko staje się tak sztucznie naiwne, że ręce i spodnie opadają.
TR: I nawet nie pomaga gra modnych w tym sezonie aktorów, Bena Afflecka i Kate Beckinsale, którą zresztą lansuje się teraz nieco na siłę jako objawienie sezonu.
ZK: Temat podobnie dramatycznego trójkąta powinien podjąć wybitny dramaturg...
TR: ...który mógłby napisać ciekawe role, a dobrzy aktorzy mogliby stworzyć dzięki nim kreacje...
ZK: No, ale tutaj mamy osoby, które nie mają wystarczającego potencjału psychologicznego, żeby nam przedstawić podobnie skomplikowany dramat moralny.
TR: Muszę panu, panie Zygmuncie, wyznać, iż wybierając się do kina, wiedziałem już, że to film nieudany. Z rozpaczą przeczytałem w gazecie, że trwa dwie i pół godziny i chociaż wymagało to poświęcenia tak dużego kawału życia, nie umiałem się oprzeć pokusie, żeby zobaczyć jeszcze raz atak japońskich samolotów na okręty zacumowane w Pearl Harbor. Od dziecka to wydarzenie rozpalało moją wyobraźnię, więc liczyłem na widowisko, na to, że wreszcie zobaczę to, co zawsze sobie tylko wyobrażałem, dowiem się, jak to wyglądało!
ZK: No, to się pan zawiódł! Można zrozumieć, że producenci w nadziei na zarobek wymyślili tę dziwaczną akcję osobistą, ale to, co jest najważniejsze, czyli historyczny fakt, zostało pokazane w sposób tak bezładny, tak nieciekawy i tak fałszywy, że po raz drugi mi ręce i spodnie opadły. Widzimy przez dłuższy czas, jak lecą bomby, wybuchają cholerne płomienie, rozpadają się okręty, rzucani wybuchem ludzie z wrzaskiem unoszą się w powietrzu, wpadają do wody i się topią. Bieganina z prawej strony do lewej, potem z lewej do prawej i jeszcze raz z prawej do lewej. Wygląda, jakby się już cała Ameryka zapaliła, a my w gruncie rzeczy nie wiemy, co się dzieje! Trzydzieści lat temu mieliśmy film "Tora! Tora! Tora!", który też nie był arcydziełem, ale pokazywał historyczny przebieg tej sytuacji. Miała ona minuta po minucie swoją akcję: najpierw pierwsza fala samolotów niszczy pancernik "Oklahoma", później nadlatuje druga, która się zajmuje samolotami stojącymi na lotnisku, potem trzecia, atakująca pozostałe okręty. Zaatakowani już się zorientowali i próbują przeciwdziałać, zaczyna się starcie. Tamten film pokazywał wszystko tak, jak było. Zresztą fakty są takie, że w tym całym ataku trwale zniszczony został tylko jeden okręt - "Oklahoma" - który poszedł na dno. Wszystkie inne zreperowano i brały udział w II wojnie światowej. Właściwie ten atak mało się Japończykom opłacił, bo najważniejsze okręty, czyli lotniskowce, nie znajdowały się wtedy w Pearl Harbor. To wszystko wiem z filmu "Tora! Tora! Tora!", ale nie widziałem tego w "Pearl Harbor"! Akcja osobista jest fałszywa, a ów wielki spektakl, który powinien być sednem, jest bezsensowną gmatwaniną. To jest film pod każdym względem nieudany!
TR: Jednym słowem - jeszcze takiego knota w tym sezonie nie oglądaliśmy?
ZK: Wadą "Tora! Tora! Tora!" było coś przeciwnego - zbytnia dokładność. Pokazywano na przykład rozmowy w sztabie, wymianę telegramów i opinii między sztabem a Waszyngtonem, narady admiralicji japońskiej. To było cokolwiek nużące, ale dawało pogląd. Atak zaś odtworzono ze szczegółami. Na przykład orkiestra grała w niedzielny poranek na pokładzie fanfarowy hymn. Gdy bomby zaczęły padać, muzycy nie przerwali, bo im nikt nie kazał, ale zaczęli przyspieszać. Zaczęli marszowo, a skończyli prestissimo i widzieliśmy, jak z trąbami, puzonami uciekali na wszystkie strony, dogrywając jednak do końca utwór. To było zdarzenie na granicy komizmu, a jednak prawdziwe. Tamten film był dla majsterkowiczów, ale przynajmniej się dowiedziałem, jak to było.
TR: Jedyna korzyść z filmu "Pearl Harbor" jest więc taka, że znowu wylansował modę na stroje z lat czterdziestych, a była to bardzo przyjazna kobiecej urodzie moda.
ZK: Owszem, te perkalowe sukienki... Jeden tylko obraz mi się tutaj spodobał: gdy w szpitalu wojskowym, żeby ratować rannych, z braku naczyń zbiera się krew do butelek po coca-coli...
Zygmunt Kałużyński: Jest to podobno piąty pod względem kosztów film w historii kinematografii amerykańskiej. Za te wielkie pieniądze, przypominając historyczną katastrofę, doprowadzono także do klęski filmowej. Jest to rzecz, która mnie najbardziej zawiodła w tym sezonie.
TR: To fakt, film jest dramatycznie niedobry, długi i chwilami przypomina produkcję propagandową.
ZK: Panie Tomaszu, bywały filmy nawet zdecydowanie szowinistyczne, które jednak miały wartość widowiskową: porywała w nich emocja albo nasze ideowe współbrzmienie ze sprawą...
TR: W tym wypadku miała nas porwać miłość głównych bohaterów. Nie wiem, czy pan zauważył, że oprócz klęski wojskowej mamy tu obficie reprezentowany wątek melodramatyczny, i to rozpisany na trzy osoby.
ZK: To jest nieszczęśliwa tradycja wielkich widowisk filmowych typu katastroficznego - bo, niestety, do tego gatunku trzeba zaliczyć "Pearl Harbor", obok takich filmów jak "Trzęsienie ziemi", "Płonący wieżowiec" itd. Zwykle poza zbiorową katastrofą, pokazaną w sposób spektakularny, mieliśmy tam jeszcze jakąś historię osobistą, którą dodawano w przekonaniu, że widzowie muszą mieć coś, o co by się prywatnie mogli zaczepić. To jest zresztą w logicznej sprzeczności z tematem, bo w zagrażającej tysiącom katastrofie interesuje nas sama katastrofa, a nie historia małżeństwa, które zamierzało się rozwieść, ale trzęsienie ziemi ich zbliżyło. I tutaj mamy niestety to samo! Ja się spodziewałem, że to będzie możliwie wierne odtworzenie - a dzisiaj jest już na to szansa - historycznych wypadków. Tymczasem są to dzieje żołnierza, który się zakochał z wzajemnością w pielęgniarce. Później w czasie wojny uczestniczy on ochotniczo w obronie Londynu i jakoby zostaje zastrzelony. Ona jest co prawda zrozpaczona, ale wobec tej sytuacji zbliża się do przyjaciela naszego bohatera, kochają się, mają dziecko. Tymczasem ten pierwszy wraca i następuje konflikt, który mógłby być podjęty przez Corneille’a, Racine’a, Szekspira, Ajschylosa czy Sofoklesa. W wykonaniu prostolinijnych żołnierzy, których marzeniem jest tylko latać i zwyciężać, to wszystko staje się tak sztucznie naiwne, że ręce i spodnie opadają.
TR: I nawet nie pomaga gra modnych w tym sezonie aktorów, Bena Afflecka i Kate Beckinsale, którą zresztą lansuje się teraz nieco na siłę jako objawienie sezonu.
ZK: Temat podobnie dramatycznego trójkąta powinien podjąć wybitny dramaturg...
TR: ...który mógłby napisać ciekawe role, a dobrzy aktorzy mogliby stworzyć dzięki nim kreacje...
ZK: No, ale tutaj mamy osoby, które nie mają wystarczającego potencjału psychologicznego, żeby nam przedstawić podobnie skomplikowany dramat moralny.
TR: Muszę panu, panie Zygmuncie, wyznać, iż wybierając się do kina, wiedziałem już, że to film nieudany. Z rozpaczą przeczytałem w gazecie, że trwa dwie i pół godziny i chociaż wymagało to poświęcenia tak dużego kawału życia, nie umiałem się oprzeć pokusie, żeby zobaczyć jeszcze raz atak japońskich samolotów na okręty zacumowane w Pearl Harbor. Od dziecka to wydarzenie rozpalało moją wyobraźnię, więc liczyłem na widowisko, na to, że wreszcie zobaczę to, co zawsze sobie tylko wyobrażałem, dowiem się, jak to wyglądało!
ZK: No, to się pan zawiódł! Można zrozumieć, że producenci w nadziei na zarobek wymyślili tę dziwaczną akcję osobistą, ale to, co jest najważniejsze, czyli historyczny fakt, zostało pokazane w sposób tak bezładny, tak nieciekawy i tak fałszywy, że po raz drugi mi ręce i spodnie opadły. Widzimy przez dłuższy czas, jak lecą bomby, wybuchają cholerne płomienie, rozpadają się okręty, rzucani wybuchem ludzie z wrzaskiem unoszą się w powietrzu, wpadają do wody i się topią. Bieganina z prawej strony do lewej, potem z lewej do prawej i jeszcze raz z prawej do lewej. Wygląda, jakby się już cała Ameryka zapaliła, a my w gruncie rzeczy nie wiemy, co się dzieje! Trzydzieści lat temu mieliśmy film "Tora! Tora! Tora!", który też nie był arcydziełem, ale pokazywał historyczny przebieg tej sytuacji. Miała ona minuta po minucie swoją akcję: najpierw pierwsza fala samolotów niszczy pancernik "Oklahoma", później nadlatuje druga, która się zajmuje samolotami stojącymi na lotnisku, potem trzecia, atakująca pozostałe okręty. Zaatakowani już się zorientowali i próbują przeciwdziałać, zaczyna się starcie. Tamten film pokazywał wszystko tak, jak było. Zresztą fakty są takie, że w tym całym ataku trwale zniszczony został tylko jeden okręt - "Oklahoma" - który poszedł na dno. Wszystkie inne zreperowano i brały udział w II wojnie światowej. Właściwie ten atak mało się Japończykom opłacił, bo najważniejsze okręty, czyli lotniskowce, nie znajdowały się wtedy w Pearl Harbor. To wszystko wiem z filmu "Tora! Tora! Tora!", ale nie widziałem tego w "Pearl Harbor"! Akcja osobista jest fałszywa, a ów wielki spektakl, który powinien być sednem, jest bezsensowną gmatwaniną. To jest film pod każdym względem nieudany!
TR: Jednym słowem - jeszcze takiego knota w tym sezonie nie oglądaliśmy?
ZK: Wadą "Tora! Tora! Tora!" było coś przeciwnego - zbytnia dokładność. Pokazywano na przykład rozmowy w sztabie, wymianę telegramów i opinii między sztabem a Waszyngtonem, narady admiralicji japońskiej. To było cokolwiek nużące, ale dawało pogląd. Atak zaś odtworzono ze szczegółami. Na przykład orkiestra grała w niedzielny poranek na pokładzie fanfarowy hymn. Gdy bomby zaczęły padać, muzycy nie przerwali, bo im nikt nie kazał, ale zaczęli przyspieszać. Zaczęli marszowo, a skończyli prestissimo i widzieliśmy, jak z trąbami, puzonami uciekali na wszystkie strony, dogrywając jednak do końca utwór. To było zdarzenie na granicy komizmu, a jednak prawdziwe. Tamten film był dla majsterkowiczów, ale przynajmniej się dowiedziałem, jak to było.
TR: Jedyna korzyść z filmu "Pearl Harbor" jest więc taka, że znowu wylansował modę na stroje z lat czterdziestych, a była to bardzo przyjazna kobiecej urodzie moda.
ZK: Owszem, te perkalowe sukienki... Jeden tylko obraz mi się tutaj spodobał: gdy w szpitalu wojskowym, żeby ratować rannych, z braku naczyń zbiera się krew do butelek po coca-coli...
Więcej możesz przeczytać w 29/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.