Wielkość marginesu społecznego wyznacza naszą pozycję w unii
Nie chodzi oczywiście o margines na stronie wydruku czy maszynopisu. Chodzi o ten margines, który obniża międzynarodową wartość naszego społeczeństwa oraz jego potencjał ekonomiczny i cywilizacyjny. To ta, wcale niemała, część naszej społeczności, która nawet nie wie, co to są cnoty obywatelskie, która nie utożsamia się z własnym państwem, a równocześnie często szermuje nacjonalistycznymi hasłami. To ci wszyscy, którzy mówią: gdyby rząd był lepszy, to byłbym wobec państwa i prawa lojalny. Do negatywnego marginesu w nowoczesnym społeczeństwie wypada zaliczyć niesłownych, niepunktualnych, niechlujnych (nie tylko w estetycznym rozumieniu tego słowa). Także zapominalskich. U nas zapomnienie o terminie wykonania jakiegoś zadania jeszcze zbyt często funkcjonuje jako usprawiedliwienie, a nie zjawisko karalne i karane. Nie trzeba chyba udowadniać, jak dalece odbija się wielkość marginesu społecznego na naszym życiu, naszej gospodarce, na poziomie wydajności.
Właśnie gospodarka rynkowa bezlitośnie ujawnia rozmiary tego marginesu i kładzie na łopatki tych, którzy lekceważą jej twarde reguły. Z punktu widzenia cnót obywatelskich II Rzeczpospolita znakomicie przeważała nad III Rzecząpospolitą. W tamtych zamierzchłych już czasach margines społeczny był znacznie węższy niż dziś, a osoby z niego się wywodzące izolowano, nie przenikały one do przyzwoitych warstw ludności. Międzywojenny obywatel doceniał i szanował swoje miejsce pracy. Utożsamiał się z instytucją, przedsiębiorstwem, w którym pracował. Pracował, a nie tylko "był zatrudniony". Przedwojennemu robotnikowi Zakładów Cegielskiego w Poznaniu zależało na tym, by nazywać go rzemieślnikiem. Miano to oznaczało wysokie kwalifikacje i poczucie odpowiedzialności.
To prawda, że gospodarka scentralizowana rujnowała etos pracy. Liczyło się tanie efekciarstwo, umiejętność podlizywania się władzy. Ludzie widzieli zbyt długo i na każdym kroku sprzeczność między frazesami, blichtrem a realiami. Pogardzali taką gos-podarką, a skutkiem była alienacja, brak identyfikacji z miejscem pracy i państwem jako właścicielem i dyrektorem tego teatru.
Za to dziedzictwo zapłaciła oczywiście III Rzeczpospolita. Polityka społeczno-gospodarcza transformacyjnego dwunastolecia to w znacznej mierze polityka makrokorupcji, przekupywania całych grup zawodowych i społecznych. Oczywiście taka polityka nie prowadzi do przezwyciężania alienacji, do społecznej integracji wokół własnego już państwa. Za cicho powiedziano, że to już własne państwo, że nie wolno go okradać, że nie będzie tolerancji dla marginesu społecznego. Błędnie założono, że następnego dnia po obaleniu komunizmu wszyscy staną się idealnymi, świadomymi obywatelami, wolnymi od komunistycznej schedy w świadomości i moralności. Nie wierzono, że homo sovieticus może się ujawnić na większą skalę.
Chyba tylko naiwność i strach przed posądzeniem o podobieństwo do komunistycznego aparatu represji spowodowały tak łagodną politykę penitencjarną. Zachęca ona niemal do wykroczeń, a próby jej zaostrzenia przez ministra Kaczyńskiego natychmiast zaowocowały potwarzami pod jego adresem.
Polskie signum specificum to gorszy stan cnót obywatelskich niż u mniej katolickich sąsiadów - Czechów czy Węgrów. Ciągle wystarcza nam zewnętrzność, pozory. Niechętnie podejmujemy rzeczywiste problemy, wciąż licząc, że jakoś to będzie. Powiedzmy sobie też, że w pierwszych latach transformacji nie słyszeliśmy z ust najwyższego hierarchy polskiego Kościoła słów, które wypowiedział ostatnio, potępiając okradanie państwa.
Nie piszę o tych trudnych sprawach, by zapełnić jeszcze jedną szpaltę. Chodzi o to, że wielkość marginesu społecznego wyznacza w znacznej mierze naszą pozycję i szanse w Unii Europejskiej (której skądinąd nie należy idealizować jako produktu socjaldemokracji). Czas więc najwyższy przejść przyspieszoną edukację. W tej wielkiej międzynarodowej wspólnocie musimy się stać silnym ogniwem, a nie ogonem. Dla łapserdaków nie ma miejsca we współczesnym świecie.
Właśnie gospodarka rynkowa bezlitośnie ujawnia rozmiary tego marginesu i kładzie na łopatki tych, którzy lekceważą jej twarde reguły. Z punktu widzenia cnót obywatelskich II Rzeczpospolita znakomicie przeważała nad III Rzecząpospolitą. W tamtych zamierzchłych już czasach margines społeczny był znacznie węższy niż dziś, a osoby z niego się wywodzące izolowano, nie przenikały one do przyzwoitych warstw ludności. Międzywojenny obywatel doceniał i szanował swoje miejsce pracy. Utożsamiał się z instytucją, przedsiębiorstwem, w którym pracował. Pracował, a nie tylko "był zatrudniony". Przedwojennemu robotnikowi Zakładów Cegielskiego w Poznaniu zależało na tym, by nazywać go rzemieślnikiem. Miano to oznaczało wysokie kwalifikacje i poczucie odpowiedzialności.
To prawda, że gospodarka scentralizowana rujnowała etos pracy. Liczyło się tanie efekciarstwo, umiejętność podlizywania się władzy. Ludzie widzieli zbyt długo i na każdym kroku sprzeczność między frazesami, blichtrem a realiami. Pogardzali taką gos-podarką, a skutkiem była alienacja, brak identyfikacji z miejscem pracy i państwem jako właścicielem i dyrektorem tego teatru.
Za to dziedzictwo zapłaciła oczywiście III Rzeczpospolita. Polityka społeczno-gospodarcza transformacyjnego dwunastolecia to w znacznej mierze polityka makrokorupcji, przekupywania całych grup zawodowych i społecznych. Oczywiście taka polityka nie prowadzi do przezwyciężania alienacji, do społecznej integracji wokół własnego już państwa. Za cicho powiedziano, że to już własne państwo, że nie wolno go okradać, że nie będzie tolerancji dla marginesu społecznego. Błędnie założono, że następnego dnia po obaleniu komunizmu wszyscy staną się idealnymi, świadomymi obywatelami, wolnymi od komunistycznej schedy w świadomości i moralności. Nie wierzono, że homo sovieticus może się ujawnić na większą skalę.
Chyba tylko naiwność i strach przed posądzeniem o podobieństwo do komunistycznego aparatu represji spowodowały tak łagodną politykę penitencjarną. Zachęca ona niemal do wykroczeń, a próby jej zaostrzenia przez ministra Kaczyńskiego natychmiast zaowocowały potwarzami pod jego adresem.
Polskie signum specificum to gorszy stan cnót obywatelskich niż u mniej katolickich sąsiadów - Czechów czy Węgrów. Ciągle wystarcza nam zewnętrzność, pozory. Niechętnie podejmujemy rzeczywiste problemy, wciąż licząc, że jakoś to będzie. Powiedzmy sobie też, że w pierwszych latach transformacji nie słyszeliśmy z ust najwyższego hierarchy polskiego Kościoła słów, które wypowiedział ostatnio, potępiając okradanie państwa.
Nie piszę o tych trudnych sprawach, by zapełnić jeszcze jedną szpaltę. Chodzi o to, że wielkość marginesu społecznego wyznacza w znacznej mierze naszą pozycję i szanse w Unii Europejskiej (której skądinąd nie należy idealizować jako produktu socjaldemokracji). Czas więc najwyższy przejść przyspieszoną edukację. W tej wielkiej międzynarodowej wspólnocie musimy się stać silnym ogniwem, a nie ogonem. Dla łapserdaków nie ma miejsca we współczesnym świecie.
Więcej możesz przeczytać w 29/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.