"Hannibal" próbuje sprowadzić przemoc do czystej rozrywki
Najkrótszą recenzję "Hannibala", kontynuacji słynnego "Milczenia owiec", wygłosił pewien Australijczyk, który po wyjściu z kina oznajmił: "Przechodzę na dietę". W istocie, po obejrzeniu najnowszego obrazu Ridleya Scotta, utrata apetytu dominuje nad innymi doznaniami.
Przewidział to najwyraźniej twórca "Milczenia owiec" Jonathan Demme, który po lekturze książki Thomasa Harrisa odmówił reżyserowania "Hannibala". Demme uznał, że z pustego i Salomon nie naleje - z bardzo złej książki nawet najlepszy reżyser nie jest w stanie zrobić dobrego filmu. "Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaakceptuje sceny, w której Lecter i agentka Starling spożywają na kolację mózg żywego jeszcze polityka z Departamentu Sprawiedliwości" - twierdził, próbując odwieść scenarzystów od zamiaru umieszczenia tej sceny w filmie. Ridley Scott, który zastąpił go na planie, okazał się bardziej tolerancyjny. Nie tylko zaakceptował sporną scenę, ale wręcz uczynił kluczową. I w tym momencie poległ (mimowolnie przypomina się nieszczęsna "Szamanka" Andrzeja Żuławskiego, gdzie konieczność konsumpcji mózgu kochanka - i to nie byle jakiego, bo kreowanego przez Bogusława Lindę - wpędziła aktorkę Iwonę Petry w depresję). Z inicjatywy scenarzystów "Hannibala" odbyła się nie tylko wspomniana uczta, nastąpiło też wyraźne przesunięcie akcentów. W "Milczeniu owiec" dr Lecter wzbudza swoimi czynami odrazę, w "Hannibalu" ten seryjny morderca i psychopata został przedstawiony tak, by wzbudzać w nas co najmniej zrozumienie, jeśli nie sympatię. Tym razem bowiem zabija wyłącznie antypatycznych osobników - skorumpowanego polityka, tchórzliwego policjanta etc. Nagrodzone pięcioma Oscarami "Milczenie owiec" było nie tylko fascynującym thrillerem psychologicznym, stawiało także podstawowe pytania etyczne. Najinteligentniejszy z literackich i filmowych seryjnych morderców miał w sobie jakąś magnetyczną siłę. Fascynował, bo przypominał demona, którego motywów działania pojąć nie sposób. W wypadku "Hannibala" trudno mówić o jakiejkolwiek psychologii, a jedyne pytanie dręczące nas w trakcie projekcji brzmi: czy na pewno zdołamy dotrwać do końca?
Zabawa w szaleństwo
Jodie Foster, niezapomniana agentka Starling, przeczytawszy scenariusz, poszła w ślady Demme’a i odmówiła udziału w sequelu. Zwłaszcza że pierwotna wersja scenariusza nakazywała jej przeżywanie miłosnych uniesień z Hannibalem. I bez nich jednak fabuła poraża idiotyzmem. Nie zabrakło nawet bohatera ť la Frankenstein. Jest nim oszpecony przez Lectera multimilioner - sparaliżowane, przerażające monstrum bez nosa, ust, powiek, marzące tylko o zemście. Złudzenie realizmu, jakie dawał film Demme’a, zajęła serwowana bez umiaru makabra.
Trochę żal, że Julianne Moore, która zastąpiła Jodie Foster, aktorka utalentowana i z charyzmą, nie miała okazji udowodnić swojej klasy. Agentka Starling poza przekonywaniem nas, że jest seksowna, mimo iż przeraźliwie chuda i z piegami na całym ciele, w zasadzie nie ma nic do zagrania. Anthony Hopkins, który ostatnio znacznie obniżył loty, sprawia wrażenie, że niewiele obchodzi go osobowość Lectera. Kontynuacja jednego z najlepszych thrillerów w historii kina przypomina majaczenie chorego w malignie. Widać, że Ridley Scott próbował uciec od paranoicznego scenariusza w pastisz. Niestety, "Hannibal" jest tylko dreszczowcem próbującym sprowadzić przemoc i szaleństwo do czystej rozrywki. A to już nadużycie. Zwłaszcza że kanibalizm w wersji restauracyjnej, uprawiany za pomocą sztućców, nie jest wcale zabawny. Co gorsza, nie jest też straszny. Fakt, że został atrakcyjnie sfilmowany (z użyciem zarówno tradycyjnych, jak i komputerowych efektów specjalnych), nie jest wystarczającą rekompensatą za ponaddwugodzinne męki.
Amerykański Instytut Filmowy na stulecie kina przeprowadził sondaż wśród znaw-ców filmu. Jego wyniki dowodzą jasno, że thriller i jego bliski krewniak horror należą do najchętniej oglądanych obrazów. Za dreszczowiec wszech czasów uznano - zgodnie z przewidywaniami - "Psychozę" Alfreda Hitchcocka. Arcydzieło suspensu z niezapomnianą kreacją Anthony’ego Perkinsa i słynną sceną zabójstwa pod prysznicem przeszło do historii kina jako niedościgniony wzór gatunku. Analizowano je w każdym szczególe. Podobnie zresztą jak "Ptaki", które były czytelną metaforą stosunków międzyludzkich w stanie osaczenia. "Żyję z ludzkiego strachu i zrobię wszystko, by widzowie moich filmów nie przestali się bać" - zwykł mawiać twórca "Ptaków". Ale straszyć trzeba umieć. Hitchcock wiedział doskonale, że wanna pełna krwi i długodziobe wilkołaki nie są w stanie ukryć niedoróbek scenariusza. Wiedział też, że kino - wbrew potocznym opiniom - to nie tylko sztuka obrazu, ale i narracji. Uwielbiał zaskakiwać, łamać przyzwyczajenia widza, wymyślać niejednoznaczne zakończenia. W "Psychozie" bohaterka zostaje zamordowana w 45. minucie filmu i gdy widz myśli, że najważniejsze ma już za sobą, następuje szaleńczy zwrot akcji. Nastrój lęku narasta z każdym ujęciem, by w finale ulotnić się bez śladu.
Śladami mistrza
Autor "Okna na podwórze" miał wielu naśladowców. Żaden z nich nie może się z nim równać. Niektórzy próbowali jednak sił w remake’ach dzieł mistrza. Nową wersję "Psychozy" (w Polsce pokazywaną jako "Psychol") nakręcił Gus Van Sant. Niewolniczo naśladował Hitchcocka, wykorzystując nawet tę samą, słynną ścieżkę dźwiękową Bernarda Hermanna. Ponoć chodziło o to, by widz miał złudzenie, że ogląda ten sam film, tyle że kolorowy. Reżyser kopiował scenę za sceną, ale nawet nie zbliżył się do poziomu mistrza. Lepsze recenzje zebrało "Morderstwo doskonałe" (u Hitchcocka - "M jak morderstwo"), wyreżyserowane przez Andrew Davisa z Michaelem Douglasem i Gwyneth Paltrow w rolach głównych. W przeciwieństwie do Van Santa Davis odszedł od pierwowzoru i wiele dzięki temu zyskał. Odtworzył doskonale klimat znany z dzieł Hitchcocka, a jednocześnie umieścił akcję w bliższej nam rzeczywistości.
Najbardziej pojętnym ucz-niem okazał się jednak Francuz Dominik Moll, twórca znakomitego filmu "Harry, twój największy przyjaciel". Po mistrzowsku wykorzystał motyw tzw. zbrodni bezinteresownej - tytułowy Harry "dla dobra przyjaciela" morduje jego najbliższych, przekonany, że w ten sposób czyni druha absolutnie wolnym. Trzeba być zarażonym Hitchcockiem, by próbować uwiarygodnić równie ryzykowny pomysł. I to tak brawurowo, że mistrz biłby brawo.
Najświeższy z hitchcockowskich w klimacie obrazów to całkiem udany thriller "Co kryje prawda" w reżyserii Roberta Zemeckisa. Główna bohaterka odkrywa, że jej mąż najpierw miał romans, a potem zamordował kochankę. Klimat grozy i obsesyjnego lęku udziela się widzom za sprawą charakterystycznych dla mistrza suspensu chwytów.
Logika horroru
Najstraszniejsze opowieści z udziałem duchów i mocy piekielnych to jednak domena horrorów, z których najlepsze - choćby "Dziecko Rosemary" Polańskiego czy "Omen" Donnera - także czerpią garściami z pomysłów Hitchcocka. Mylony często z thrillerem horror różni się od tego pierwszego w sposób zasadniczy - nie domaga się logicznych wytłumaczeń. Całe zło w horrorze to bowiem sprawka sił nadprzyrodzonych.
Hannibal w trzeciej z kolei opowieści (Ridley Scott i Dino de Laurentiis zapowiadają już następny film, nie czekając na literacki pierwowzór) także nie będzie potrzebował logicznych wytłumaczeń. Przyrządzi na kolację agentkę Starling po chińsku, popije ulubionym chianti i spokojnie poczeka na czwartą część swojej historii. Chyba że wcześniej zje go sama agentka, uwalniając nas tym samym od dalszego ciągu.
Przewidział to najwyraźniej twórca "Milczenia owiec" Jonathan Demme, który po lekturze książki Thomasa Harrisa odmówił reżyserowania "Hannibala". Demme uznał, że z pustego i Salomon nie naleje - z bardzo złej książki nawet najlepszy reżyser nie jest w stanie zrobić dobrego filmu. "Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaakceptuje sceny, w której Lecter i agentka Starling spożywają na kolację mózg żywego jeszcze polityka z Departamentu Sprawiedliwości" - twierdził, próbując odwieść scenarzystów od zamiaru umieszczenia tej sceny w filmie. Ridley Scott, który zastąpił go na planie, okazał się bardziej tolerancyjny. Nie tylko zaakceptował sporną scenę, ale wręcz uczynił kluczową. I w tym momencie poległ (mimowolnie przypomina się nieszczęsna "Szamanka" Andrzeja Żuławskiego, gdzie konieczność konsumpcji mózgu kochanka - i to nie byle jakiego, bo kreowanego przez Bogusława Lindę - wpędziła aktorkę Iwonę Petry w depresję). Z inicjatywy scenarzystów "Hannibala" odbyła się nie tylko wspomniana uczta, nastąpiło też wyraźne przesunięcie akcentów. W "Milczeniu owiec" dr Lecter wzbudza swoimi czynami odrazę, w "Hannibalu" ten seryjny morderca i psychopata został przedstawiony tak, by wzbudzać w nas co najmniej zrozumienie, jeśli nie sympatię. Tym razem bowiem zabija wyłącznie antypatycznych osobników - skorumpowanego polityka, tchórzliwego policjanta etc. Nagrodzone pięcioma Oscarami "Milczenie owiec" było nie tylko fascynującym thrillerem psychologicznym, stawiało także podstawowe pytania etyczne. Najinteligentniejszy z literackich i filmowych seryjnych morderców miał w sobie jakąś magnetyczną siłę. Fascynował, bo przypominał demona, którego motywów działania pojąć nie sposób. W wypadku "Hannibala" trudno mówić o jakiejkolwiek psychologii, a jedyne pytanie dręczące nas w trakcie projekcji brzmi: czy na pewno zdołamy dotrwać do końca?
Zabawa w szaleństwo
Jodie Foster, niezapomniana agentka Starling, przeczytawszy scenariusz, poszła w ślady Demme’a i odmówiła udziału w sequelu. Zwłaszcza że pierwotna wersja scenariusza nakazywała jej przeżywanie miłosnych uniesień z Hannibalem. I bez nich jednak fabuła poraża idiotyzmem. Nie zabrakło nawet bohatera ť la Frankenstein. Jest nim oszpecony przez Lectera multimilioner - sparaliżowane, przerażające monstrum bez nosa, ust, powiek, marzące tylko o zemście. Złudzenie realizmu, jakie dawał film Demme’a, zajęła serwowana bez umiaru makabra.
Trochę żal, że Julianne Moore, która zastąpiła Jodie Foster, aktorka utalentowana i z charyzmą, nie miała okazji udowodnić swojej klasy. Agentka Starling poza przekonywaniem nas, że jest seksowna, mimo iż przeraźliwie chuda i z piegami na całym ciele, w zasadzie nie ma nic do zagrania. Anthony Hopkins, który ostatnio znacznie obniżył loty, sprawia wrażenie, że niewiele obchodzi go osobowość Lectera. Kontynuacja jednego z najlepszych thrillerów w historii kina przypomina majaczenie chorego w malignie. Widać, że Ridley Scott próbował uciec od paranoicznego scenariusza w pastisz. Niestety, "Hannibal" jest tylko dreszczowcem próbującym sprowadzić przemoc i szaleństwo do czystej rozrywki. A to już nadużycie. Zwłaszcza że kanibalizm w wersji restauracyjnej, uprawiany za pomocą sztućców, nie jest wcale zabawny. Co gorsza, nie jest też straszny. Fakt, że został atrakcyjnie sfilmowany (z użyciem zarówno tradycyjnych, jak i komputerowych efektów specjalnych), nie jest wystarczającą rekompensatą za ponaddwugodzinne męki.
Amerykański Instytut Filmowy na stulecie kina przeprowadził sondaż wśród znaw-ców filmu. Jego wyniki dowodzą jasno, że thriller i jego bliski krewniak horror należą do najchętniej oglądanych obrazów. Za dreszczowiec wszech czasów uznano - zgodnie z przewidywaniami - "Psychozę" Alfreda Hitchcocka. Arcydzieło suspensu z niezapomnianą kreacją Anthony’ego Perkinsa i słynną sceną zabójstwa pod prysznicem przeszło do historii kina jako niedościgniony wzór gatunku. Analizowano je w każdym szczególe. Podobnie zresztą jak "Ptaki", które były czytelną metaforą stosunków międzyludzkich w stanie osaczenia. "Żyję z ludzkiego strachu i zrobię wszystko, by widzowie moich filmów nie przestali się bać" - zwykł mawiać twórca "Ptaków". Ale straszyć trzeba umieć. Hitchcock wiedział doskonale, że wanna pełna krwi i długodziobe wilkołaki nie są w stanie ukryć niedoróbek scenariusza. Wiedział też, że kino - wbrew potocznym opiniom - to nie tylko sztuka obrazu, ale i narracji. Uwielbiał zaskakiwać, łamać przyzwyczajenia widza, wymyślać niejednoznaczne zakończenia. W "Psychozie" bohaterka zostaje zamordowana w 45. minucie filmu i gdy widz myśli, że najważniejsze ma już za sobą, następuje szaleńczy zwrot akcji. Nastrój lęku narasta z każdym ujęciem, by w finale ulotnić się bez śladu.
Śladami mistrza
Autor "Okna na podwórze" miał wielu naśladowców. Żaden z nich nie może się z nim równać. Niektórzy próbowali jednak sił w remake’ach dzieł mistrza. Nową wersję "Psychozy" (w Polsce pokazywaną jako "Psychol") nakręcił Gus Van Sant. Niewolniczo naśladował Hitchcocka, wykorzystując nawet tę samą, słynną ścieżkę dźwiękową Bernarda Hermanna. Ponoć chodziło o to, by widz miał złudzenie, że ogląda ten sam film, tyle że kolorowy. Reżyser kopiował scenę za sceną, ale nawet nie zbliżył się do poziomu mistrza. Lepsze recenzje zebrało "Morderstwo doskonałe" (u Hitchcocka - "M jak morderstwo"), wyreżyserowane przez Andrew Davisa z Michaelem Douglasem i Gwyneth Paltrow w rolach głównych. W przeciwieństwie do Van Santa Davis odszedł od pierwowzoru i wiele dzięki temu zyskał. Odtworzył doskonale klimat znany z dzieł Hitchcocka, a jednocześnie umieścił akcję w bliższej nam rzeczywistości.
Najbardziej pojętnym ucz-niem okazał się jednak Francuz Dominik Moll, twórca znakomitego filmu "Harry, twój największy przyjaciel". Po mistrzowsku wykorzystał motyw tzw. zbrodni bezinteresownej - tytułowy Harry "dla dobra przyjaciela" morduje jego najbliższych, przekonany, że w ten sposób czyni druha absolutnie wolnym. Trzeba być zarażonym Hitchcockiem, by próbować uwiarygodnić równie ryzykowny pomysł. I to tak brawurowo, że mistrz biłby brawo.
Najświeższy z hitchcockowskich w klimacie obrazów to całkiem udany thriller "Co kryje prawda" w reżyserii Roberta Zemeckisa. Główna bohaterka odkrywa, że jej mąż najpierw miał romans, a potem zamordował kochankę. Klimat grozy i obsesyjnego lęku udziela się widzom za sprawą charakterystycznych dla mistrza suspensu chwytów.
Logika horroru
Najstraszniejsze opowieści z udziałem duchów i mocy piekielnych to jednak domena horrorów, z których najlepsze - choćby "Dziecko Rosemary" Polańskiego czy "Omen" Donnera - także czerpią garściami z pomysłów Hitchcocka. Mylony często z thrillerem horror różni się od tego pierwszego w sposób zasadniczy - nie domaga się logicznych wytłumaczeń. Całe zło w horrorze to bowiem sprawka sił nadprzyrodzonych.
Hannibal w trzeciej z kolei opowieści (Ridley Scott i Dino de Laurentiis zapowiadają już następny film, nie czekając na literacki pierwowzór) także nie będzie potrzebował logicznych wytłumaczeń. Przyrządzi na kolację agentkę Starling po chińsku, popije ulubionym chianti i spokojnie poczeka na czwartą część swojej historii. Chyba że wcześniej zje go sama agentka, uwalniając nas tym samym od dalszego ciągu.
Więcej możesz przeczytać w 30/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.