W "Miasteczku South Park" wolność języka doprowadzono do krańcowości. Stworzono niemal dykcjonarz wulgaryzmów, niekiedy popisowych
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, pojawiła się na ekranach kreskówka, przed którą ostrzegają telewizyjne dzienniki. Słyszałem w telewizji apele do rodziców, żeby nie wysyłali swoich dzieci do kina na "Miasteczko South Park", bo ten film jest pełen wulgaryzmów i wszelakiego świństwa.
Zygmunt Kałużyński: - Te ostrzeżenia biorą się z nieporozumienia. Uważa się, że to film dla dzieci...
TR: -...bo jest animowany...
ZK: -...a jest on zupełnym wyjątkiem. Uważam, że nawet sensacyjną nowością. Na pewno skierowano go do widzów dorosłych. Świadczy o tym już sam charakter grafiki: filmy dla dzieci robione są zwykle w technice realistycznej, przypominającej ilustracje do bajek z minionego stulecia, tymczasem "South Park" operuje nowoczesną grafiką satyryczną, charakterystyczną dla prasy typu obyczajowego lub politycznego.
TR: - To grafika uproszczona, wyrafinowana, z ducha karykatury. To kreska dla dorosłych, film dla dorosłych i główną wartość tego filmu docenić mogą także tylko dorośli: jest nią ANARCHIA, czyli esencja wolności.
ZK: - Przede wszystkim ten film pokazuje, do jakiego stopnia absolutnie wolne słownictwo, które czasem nazywa się wulgarnym, rynsztokowym, a nawet plugawym, stało się wręcz częścią kultury. Możemy tu też obserwować, jak następuje dewaluacja mocnych słów. To zresztą zjawisko typowe dla języka, że po pewnym czasie wyrazy tracą swoją siłę. Niech pan weźmie, panie Tomaszu, przykład tygodnika "Nie", który wywoływał skandale, posługując się słowami absolutnie ostatecznymi. Tylko że po dziesięciu latach istnienia pisma te słowa straciły swoją moc.
TR: - Panie Zygmuncie, dlaczego potępia się ordynarne słownictwo? Ponieważ ono łączy się z ordynarnym życiem i z ordynarnym myśleniem, za sprawą którego wszystko ulega uproszczeniu i sprowadzeniu do parteru. Tak to wygląda w wydaniu tych, którzy posługują się przekleństwami na co dzień, bynajmniej nie uważając tego za manifest wolności. Oni po prostu inaczej nie potrafią.
ZK: - Tak, ale co się dzieje, gdy tego słownictwa używa ktoś o bardzo wysokiej kulturze? Redaktorzy "Nie" przeważnie są magistrami.
TR: - Chce pan powiedzieć, że na co dzień nie wymawiają słów typu "kurwa", "pierdolić" itp.?
ZK: - Oczywiście, że nie, ale cieszę się, że nareszcie z pana ust - jako bardziej postępowego - padły słowa, o których tyle mówimy. Kiedy owych redaktorów zapytano, dlaczego tak ohydnie barłożą, wyjaśnili, że ktoś, kto używa tak ostatecznego słownictwa, robi wrażenie, że mówi prawdę do absolutnego końca. A im na tym zależało.
TR: - Dobrze, panie Zygmuncie, ale czemu służy wulgarne słownictwo w "Miasteczku South Park"? Tu przecież nie idzie o powiedzenie jakiejś prawdy! Idzie raczej o odreagowanie potwornej frustracji, obrzydzenia współczesną kulturą masową, o prowokację. Ale nie o prawdę!
ZK: - Owszem, o prawdę także. O tę prawdę, która dopuszcza absolutną wolność wypowiadania się.
TR: - A może chodzi o to, że wypowiadanie tych słów przynosi jakąś szczególną, perwersyjną przyjemność? To takie mentalne wypróżnienie, dające poczucie lekkości. Pewnie każdy z nas kiedyś doświadczył owego poczucia wolności, jakie następuje po wypowiedzeniu na głos wulgarnego słowa. To przecież lepsze od rzucenia talerzem w ścianę w chwili złości.
ZK: - Racja, popieram taką interpretację wyzwolenia psychologicznego, ale tu jeszcze jest coś innego, panie Tomaszu. Pamiętam czasy, kiedy w filmie amerykańskim użycie dużo bardziej ostrożnych słów było całkiem niemożliwe. Na przykład w filmie "Arszenik i stare koronki" główny bohater był bękartem, to znaczy dzieckiem nieślubnym. W pewnym momencie z radością się o tym dowiaduje, bo lękał się, że pochodzi ze zdegenerowanej arystokratycznej rodziny. Wybucha radością: Jestem bękartem, jestem bękartem... Cenzura zabroniła używania tego słowa i aktor musiał wykrzyknąć: Jestem synem kucharki! To było nie tak daw-
no - czterdzieści lat temu, a dzisiaj nie ma filmu amerykańskiego, w którym przynajmniej parokrotnie nie padłoby słowo "fuck", czyli "rżnąć".
TR: - Ale przecież dotyczy to także polskich filmów, może z wyjątkiem "Ogniem i mieczem" i "Pana Tadeusza".
ZK: - Tyle że przez to na przykład zwrot "odpierdol się" stracił cały smak. Podobnie słowo "skurwysyn" wcale nie oznacza, że mamusia była prostytutką, tylko ogólnikowo znaczy: drań, egoista, samolub.
TR: - Skoro to nastąpiło wszędzie i jest w każdym filmie, to co nas tak naprawdę porusza w "Miasteczku South Park"? Skąd bierze się jego niesamowita siła, czyniąca go filmem niemal kultowym?
ZK: - Bo tutaj wolność języka została doprowadzona do krańcowości. Dalej nie ma już nic. Stworzono niemal dykcjonarz wulgaryzmów, czasem wręcz popisowych. Na przykład zarzut, że ma się upodobanie do pożycia z koniem, wyrażony jest bardzo dosłownie. I to przez dzieci!
TR: - Ależ to są dzieci-potworki, jakby żywcem wzięte z rysunków Edwarda Lutczyna.
ZK: - Dochodzi tu do takiego absurdu, że z powodu kanadyjskiego filmu, w którym dwóch błaznów operuje wulgaryzmami, wybucha wojna amerykańsko-kanadyjska.
TR: - Ten film jest kontynuacją sławnego serialu telewizyjnego "South Park", który przyzwyczaił nas do różnych barw mentalnej anarchii. Nigdy nie zapomnę odcinka, w którym Saddam Husajn został podstępnie zwabiony na koncert Celine Dion i zagazowany przez pierdzącą na jego widok publiczność.
ZK: - Panie Tomaszu, ten film to wielkie osiągnięcie i krok naprzód w sferze kultury. Rezultat jest taki, że temu, kto ma wartościową świadomość kulturalną, nihilizm ani wulgarność nie mogą zaszkodzić. Wielki pisarz Rabelais napisał wspaniałą powieść "Gargantua i Pantagruel", jedną z najważniejszych książek w literaturze francuskiej, wyrażającą cały humanizm renesansu, naszpikowaną takimi zwrotami, jak "gówno ojca świętego krajane w koronki" czy "siuśki świętej Jóźki". Jest tam też wierszyk: "Ktoś jest zacz, coś wszedł w sracz złożyć swe wielmożne łajno - słuchaj no/ Niech tego trafi szlag, niech tego zdusi powietrze/ Kto swego zadka czysto do gładka w czas nie podetrze". Tłumaczenie Boya-Żeleńskiego, jednego z naszych najwybitniejszych znawców kultury europejskiej.
Zygmunt Kałużyński: - Te ostrzeżenia biorą się z nieporozumienia. Uważa się, że to film dla dzieci...
TR: -...bo jest animowany...
ZK: -...a jest on zupełnym wyjątkiem. Uważam, że nawet sensacyjną nowością. Na pewno skierowano go do widzów dorosłych. Świadczy o tym już sam charakter grafiki: filmy dla dzieci robione są zwykle w technice realistycznej, przypominającej ilustracje do bajek z minionego stulecia, tymczasem "South Park" operuje nowoczesną grafiką satyryczną, charakterystyczną dla prasy typu obyczajowego lub politycznego.
TR: - To grafika uproszczona, wyrafinowana, z ducha karykatury. To kreska dla dorosłych, film dla dorosłych i główną wartość tego filmu docenić mogą także tylko dorośli: jest nią ANARCHIA, czyli esencja wolności.
ZK: - Przede wszystkim ten film pokazuje, do jakiego stopnia absolutnie wolne słownictwo, które czasem nazywa się wulgarnym, rynsztokowym, a nawet plugawym, stało się wręcz częścią kultury. Możemy tu też obserwować, jak następuje dewaluacja mocnych słów. To zresztą zjawisko typowe dla języka, że po pewnym czasie wyrazy tracą swoją siłę. Niech pan weźmie, panie Tomaszu, przykład tygodnika "Nie", który wywoływał skandale, posługując się słowami absolutnie ostatecznymi. Tylko że po dziesięciu latach istnienia pisma te słowa straciły swoją moc.
TR: - Panie Zygmuncie, dlaczego potępia się ordynarne słownictwo? Ponieważ ono łączy się z ordynarnym życiem i z ordynarnym myśleniem, za sprawą którego wszystko ulega uproszczeniu i sprowadzeniu do parteru. Tak to wygląda w wydaniu tych, którzy posługują się przekleństwami na co dzień, bynajmniej nie uważając tego za manifest wolności. Oni po prostu inaczej nie potrafią.
ZK: - Tak, ale co się dzieje, gdy tego słownictwa używa ktoś o bardzo wysokiej kulturze? Redaktorzy "Nie" przeważnie są magistrami.
TR: - Chce pan powiedzieć, że na co dzień nie wymawiają słów typu "kurwa", "pierdolić" itp.?
ZK: - Oczywiście, że nie, ale cieszę się, że nareszcie z pana ust - jako bardziej postępowego - padły słowa, o których tyle mówimy. Kiedy owych redaktorów zapytano, dlaczego tak ohydnie barłożą, wyjaśnili, że ktoś, kto używa tak ostatecznego słownictwa, robi wrażenie, że mówi prawdę do absolutnego końca. A im na tym zależało.
TR: - Dobrze, panie Zygmuncie, ale czemu służy wulgarne słownictwo w "Miasteczku South Park"? Tu przecież nie idzie o powiedzenie jakiejś prawdy! Idzie raczej o odreagowanie potwornej frustracji, obrzydzenia współczesną kulturą masową, o prowokację. Ale nie o prawdę!
ZK: - Owszem, o prawdę także. O tę prawdę, która dopuszcza absolutną wolność wypowiadania się.
TR: - A może chodzi o to, że wypowiadanie tych słów przynosi jakąś szczególną, perwersyjną przyjemność? To takie mentalne wypróżnienie, dające poczucie lekkości. Pewnie każdy z nas kiedyś doświadczył owego poczucia wolności, jakie następuje po wypowiedzeniu na głos wulgarnego słowa. To przecież lepsze od rzucenia talerzem w ścianę w chwili złości.
ZK: - Racja, popieram taką interpretację wyzwolenia psychologicznego, ale tu jeszcze jest coś innego, panie Tomaszu. Pamiętam czasy, kiedy w filmie amerykańskim użycie dużo bardziej ostrożnych słów było całkiem niemożliwe. Na przykład w filmie "Arszenik i stare koronki" główny bohater był bękartem, to znaczy dzieckiem nieślubnym. W pewnym momencie z radością się o tym dowiaduje, bo lękał się, że pochodzi ze zdegenerowanej arystokratycznej rodziny. Wybucha radością: Jestem bękartem, jestem bękartem... Cenzura zabroniła używania tego słowa i aktor musiał wykrzyknąć: Jestem synem kucharki! To było nie tak daw-
no - czterdzieści lat temu, a dzisiaj nie ma filmu amerykańskiego, w którym przynajmniej parokrotnie nie padłoby słowo "fuck", czyli "rżnąć".
TR: - Ale przecież dotyczy to także polskich filmów, może z wyjątkiem "Ogniem i mieczem" i "Pana Tadeusza".
ZK: - Tyle że przez to na przykład zwrot "odpierdol się" stracił cały smak. Podobnie słowo "skurwysyn" wcale nie oznacza, że mamusia była prostytutką, tylko ogólnikowo znaczy: drań, egoista, samolub.
TR: - Skoro to nastąpiło wszędzie i jest w każdym filmie, to co nas tak naprawdę porusza w "Miasteczku South Park"? Skąd bierze się jego niesamowita siła, czyniąca go filmem niemal kultowym?
ZK: - Bo tutaj wolność języka została doprowadzona do krańcowości. Dalej nie ma już nic. Stworzono niemal dykcjonarz wulgaryzmów, czasem wręcz popisowych. Na przykład zarzut, że ma się upodobanie do pożycia z koniem, wyrażony jest bardzo dosłownie. I to przez dzieci!
TR: - Ależ to są dzieci-potworki, jakby żywcem wzięte z rysunków Edwarda Lutczyna.
ZK: - Dochodzi tu do takiego absurdu, że z powodu kanadyjskiego filmu, w którym dwóch błaznów operuje wulgaryzmami, wybucha wojna amerykańsko-kanadyjska.
TR: - Ten film jest kontynuacją sławnego serialu telewizyjnego "South Park", który przyzwyczaił nas do różnych barw mentalnej anarchii. Nigdy nie zapomnę odcinka, w którym Saddam Husajn został podstępnie zwabiony na koncert Celine Dion i zagazowany przez pierdzącą na jego widok publiczność.
ZK: - Panie Tomaszu, ten film to wielkie osiągnięcie i krok naprzód w sferze kultury. Rezultat jest taki, że temu, kto ma wartościową świadomość kulturalną, nihilizm ani wulgarność nie mogą zaszkodzić. Wielki pisarz Rabelais napisał wspaniałą powieść "Gargantua i Pantagruel", jedną z najważniejszych książek w literaturze francuskiej, wyrażającą cały humanizm renesansu, naszpikowaną takimi zwrotami, jak "gówno ojca świętego krajane w koronki" czy "siuśki świętej Jóźki". Jest tam też wierszyk: "Ktoś jest zacz, coś wszedł w sracz złożyć swe wielmożne łajno - słuchaj no/ Niech tego trafi szlag, niech tego zdusi powietrze/ Kto swego zadka czysto do gładka w czas nie podetrze". Tłumaczenie Boya-Żeleńskiego, jednego z naszych najwybitniejszych znawców kultury europejskiej.
Więcej możesz przeczytać w 13/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.