Mam wrażenie, że tym razem telewizja potraktowała powódź jak atrakcję urozmaicającą nudę ogórkowego sezonu
Gdy fala powodziowa na Wiśle dotarła do Warszawy, miasto stanęło w korku. Co jest, u diabła - myślałem sobie, stojąc w rzędzie pojazdów na Wisłostradzie - przecież jest poniedziałkowy wieczór w środku lata, o tej porze powinno być pusto... Trotuarami ciągnęły grupy spacerowiczów, w samochodach obok mnie były komplety pasażerów: otwarte okna, głośne rozmowy, podekscytowanie.
Dopiero wtedy zrozumiałem: znalazłem się wśród osób, które zdążały na piknik powodziowy, żeby zobaczyć, jak rzeka zalewa piwne ogródki na nabrzeżu i podchodzi nieomal na wysokość głównej arterii miasta. Było tłumnie, letnio, niefrasobliwie. Z radia płynęły uspokajające słowa komunikatów: Warszawa jest bezpieczna, wały powinny wytrzymać. Z minuty na minutę stawało się jas-ne, że tegoroczna powódź w Warszawie będzie tylko wakacyjną atrakcją towarzyską, a nie zagrożeniem. Zastąpi różnego rodzaju Inwazje Mocy, które tego lata z powodu narastającej recesji nie zostały zorganizowane, pozostawiając szukających rozrywki Polaków na pastwę zawsze gotowych do różnorakich promocji hipermarketów.
To jasne, że syty nigdy nie zrozumie głodnego, a suchy mokrego, ale z godziny na godzinę czułem narastający niepokój, związany z zaskakującym zjawiskiem: im więcej dramatycznych słów wypowiadano o powodzi, tym mniej emocji one budziły. Doszło do tego, że wszystkie media o tym trąbiły, podając na prawo i lewo numery kont, na które można wpłacać pieniądze dla powodzian, o solidarność apelowali premier i sam papież, a społeczna temperatura spadała szybciej niż woda w rzekach. Gdzieś był błąd, ale jaki?
Mam wrażenie, że tym razem telewizja potraktowała powódź podobnie jak zdążający na bulwary warszawiacy: jak atrakcję urozmaicającą nudę ogórkowego sezonu. Program "Pomóż! Telewidzowie powodzianom" stał się tanim (w sensie kosztów produkcji) serialem, zrealizowanym bez dbałości o dramaturgię, na skróty. Zabrakło w nim osobowości na miarę Marii Wiernikowskiej, która przed czterema laty podczas powodzi na Dolnym Śląsku była naszym reprezentantem, uczestniczącym osobiście w tragedii powodzian. Nie pokazywała wtedy wody zalewającej gospodarstwa, lecz przede wszystkim zalanych ludzi. Rozmawiała z nimi, czasem brała udział w dramatycznych momentach akcji ratunkowych. Zarzucano jej, że robi to dla poklasku, że się popisuje, ale ja nie miałem takiego wrażenia. Pamiętam, że to dzięki niej każdego dnia byłem myślami z zalanymi wodą ludźmi i... szczodrze wpłacałem pieniądze na konta pomocy.
W tym roku obserwowałem program "Pomóż!" i zadawałem sobie chłodne pytania: czy na pewno wszystkie pieniądze z numerów audiotele i z SMS-ów będą przekazane na pomoc powodzianom? Nie było na ten temat żadnej wzmianki, a przecież wiadomo, że na przykład wpływami z audiotele TVP i Telekomunikacja Polska dzielą się po połowie. Jak to jest zatem z połową TP SA? Bo nie mam ochoty nabijać portfela i tak obdzierającemu nas ze skóry, najbardziej nie lubianemu operatorowi telekomunikacyjnemu w Polsce. A co z SMS-ami, tam przecież także następuje podział zysków? Ile z naszych pieniędzy trafia naprawdę do rąk powodzian? Kto nimi dysponuje? Kto je rozdziela? Jeśli taka informacja nie jest przekazywana z ekranu, mam prawo podejrzewać, że nie wszystko jest jasne albo... że nie wszystko mogłoby mi się spodobać. Tylko Poczta Polska zadeklarowała, że nie bierze opłat za paczki z rzeczami dla powodzian, ale znowu przekonywano nas, że lepiej wpłacać pieniądze, niż oddawać rzeczy (tylko nowe!), bo transport, koszty, niewygody itp.
W tym roku telewizja pokazywała głównie swoich prezenterów stojących po kostki w wodzie, a nie tych, którym chcieliśmy pomagać. Ci ostatni zostali sprowadzeni do retorycznego marginesu i pojawiali się tylko jako przerywniki: załamując ręce, płacząc albo pochlipując: czego to dożyłam, jak mam dalej żyć, to obraz nędzy i rozpaczy...
Te skrawki życia świadczyły o prawdziwym dramacie ludzi, lecz były tylko skrawkami, wyjętymi z kontekstu fragmentami ludzkich losów, których nam nie opowiedziano. Z ekranów runęła na nas za to powódź słów brzmiących zaskakująco sucho i retorycznie. Wśród nich najczęściej powtarzało się słowo "pieniądze", najrzadziej - "człowiek". Może jestem przewrażliwiony. Może niepotrzebnie we wszystkim szukam właściwej dramaturgii i skutecznej reżyserii. Może liczy się tylko sprawa, a nie to, jak się ją załatwia, ale dla mnie tegoroczna akcja pomocy powodzianom, mimo włączenia się w nią wielu autorytetów, okazała się emocjonalną porażką. Przede wszystkim mediów.
Dopiero wtedy zrozumiałem: znalazłem się wśród osób, które zdążały na piknik powodziowy, żeby zobaczyć, jak rzeka zalewa piwne ogródki na nabrzeżu i podchodzi nieomal na wysokość głównej arterii miasta. Było tłumnie, letnio, niefrasobliwie. Z radia płynęły uspokajające słowa komunikatów: Warszawa jest bezpieczna, wały powinny wytrzymać. Z minuty na minutę stawało się jas-ne, że tegoroczna powódź w Warszawie będzie tylko wakacyjną atrakcją towarzyską, a nie zagrożeniem. Zastąpi różnego rodzaju Inwazje Mocy, które tego lata z powodu narastającej recesji nie zostały zorganizowane, pozostawiając szukających rozrywki Polaków na pastwę zawsze gotowych do różnorakich promocji hipermarketów.
To jasne, że syty nigdy nie zrozumie głodnego, a suchy mokrego, ale z godziny na godzinę czułem narastający niepokój, związany z zaskakującym zjawiskiem: im więcej dramatycznych słów wypowiadano o powodzi, tym mniej emocji one budziły. Doszło do tego, że wszystkie media o tym trąbiły, podając na prawo i lewo numery kont, na które można wpłacać pieniądze dla powodzian, o solidarność apelowali premier i sam papież, a społeczna temperatura spadała szybciej niż woda w rzekach. Gdzieś był błąd, ale jaki?
Mam wrażenie, że tym razem telewizja potraktowała powódź podobnie jak zdążający na bulwary warszawiacy: jak atrakcję urozmaicającą nudę ogórkowego sezonu. Program "Pomóż! Telewidzowie powodzianom" stał się tanim (w sensie kosztów produkcji) serialem, zrealizowanym bez dbałości o dramaturgię, na skróty. Zabrakło w nim osobowości na miarę Marii Wiernikowskiej, która przed czterema laty podczas powodzi na Dolnym Śląsku była naszym reprezentantem, uczestniczącym osobiście w tragedii powodzian. Nie pokazywała wtedy wody zalewającej gospodarstwa, lecz przede wszystkim zalanych ludzi. Rozmawiała z nimi, czasem brała udział w dramatycznych momentach akcji ratunkowych. Zarzucano jej, że robi to dla poklasku, że się popisuje, ale ja nie miałem takiego wrażenia. Pamiętam, że to dzięki niej każdego dnia byłem myślami z zalanymi wodą ludźmi i... szczodrze wpłacałem pieniądze na konta pomocy.
W tym roku obserwowałem program "Pomóż!" i zadawałem sobie chłodne pytania: czy na pewno wszystkie pieniądze z numerów audiotele i z SMS-ów będą przekazane na pomoc powodzianom? Nie było na ten temat żadnej wzmianki, a przecież wiadomo, że na przykład wpływami z audiotele TVP i Telekomunikacja Polska dzielą się po połowie. Jak to jest zatem z połową TP SA? Bo nie mam ochoty nabijać portfela i tak obdzierającemu nas ze skóry, najbardziej nie lubianemu operatorowi telekomunikacyjnemu w Polsce. A co z SMS-ami, tam przecież także następuje podział zysków? Ile z naszych pieniędzy trafia naprawdę do rąk powodzian? Kto nimi dysponuje? Kto je rozdziela? Jeśli taka informacja nie jest przekazywana z ekranu, mam prawo podejrzewać, że nie wszystko jest jasne albo... że nie wszystko mogłoby mi się spodobać. Tylko Poczta Polska zadeklarowała, że nie bierze opłat za paczki z rzeczami dla powodzian, ale znowu przekonywano nas, że lepiej wpłacać pieniądze, niż oddawać rzeczy (tylko nowe!), bo transport, koszty, niewygody itp.
W tym roku telewizja pokazywała głównie swoich prezenterów stojących po kostki w wodzie, a nie tych, którym chcieliśmy pomagać. Ci ostatni zostali sprowadzeni do retorycznego marginesu i pojawiali się tylko jako przerywniki: załamując ręce, płacząc albo pochlipując: czego to dożyłam, jak mam dalej żyć, to obraz nędzy i rozpaczy...
Te skrawki życia świadczyły o prawdziwym dramacie ludzi, lecz były tylko skrawkami, wyjętymi z kontekstu fragmentami ludzkich losów, których nam nie opowiedziano. Z ekranów runęła na nas za to powódź słów brzmiących zaskakująco sucho i retorycznie. Wśród nich najczęściej powtarzało się słowo "pieniądze", najrzadziej - "człowiek". Może jestem przewrażliwiony. Może niepotrzebnie we wszystkim szukam właściwej dramaturgii i skutecznej reżyserii. Może liczy się tylko sprawa, a nie to, jak się ją załatwia, ale dla mnie tegoroczna akcja pomocy powodzianom, mimo włączenia się w nią wielu autorytetów, okazała się emocjonalną porażką. Przede wszystkim mediów.
Więcej możesz przeczytać w 32/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.