Czy filmy "Ewolucja" i animowany "Shrek" należą do tego samego gatunku?
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, na ekranach mamy komediową wersję "Z Archiwum X" pod tytułem "Ewolucja". Na dodatek w głównej roli zgodził się wystąpić David Duchovny, a towarzyszą temu efekty wizualne godne superprodukcji 2001 r.
Zygmunt Kałużyński: Dla mnie to jest kolejny przejaw przemiany, jaka następuje w tej chwili w kinie. Science fiction jest gatunkiem, który znalazł się w niejakim impasie, bo podróże międzyplanetarne okazują się coraz bardziej monotonne: udajemy się na coraz dalsze galaktyki, a na filmie ciągle oglądamy takie same pejzaże: trochę kanion Kolorado, trochę pustynia w czerwonym, sztucznym oświetleniu. Zaczynamy się już nudzić. Autorzy SF szukają więc nowych tonacji. "Ewolucja" jest próbą połączenia typowego chwytu SF - zagrażającego ludzkości najazdu z kosmosu - z farsą, żartem, komedią, parodią.
TR: Takie mieszanie gatunków dotychczas zdarzało się przede wszystkim w filmach animowanych. Czyżby teraz zabieg ten przeniesiono z animacji do filmu aktorskiego?
ZK: Oczywiście, że tak! Czy to film animowany, czy produkcja SF, czy jakakolwiek inna wizja fantastyczna, jakich teraz pełno w kinie, wszystko robi się nową techniką komputerowo-elektroniczną.
TR: Chce pan przez to powiedzieć, że i "Ewolucja", i animowany "Shrek" należą do tego samego gatunku?
ZK: Wtargnięcie elektroniki zmieniło charakter kina. W "Ewolucji" to, co jest najbardziej pokazowe, zrobiono dzięki technice komputerowej. Scena finałowa wyobraża kolosalny dziw przybyły z kosmosu, zajmujący cały horyzont i sięgający do nieba...
TR: To właściwie taki unoszący się w powietrzu kożuch, którego końca nie widać...
ZK: ... a który armia Stanów Zjednoczonych nadaremnie stara się zniszczyć za pomocą napalmu. Tymczasem ten twór odżywia się ogniem, więc robi się coraz większy. Jest w tym dowcip, który doprowadza do tego, że znika groza.
A przy tym jest to taki spektakl, że szczęka opada. Obraz tego superkosmicznego kożucha został wykonany przez komputery. Skoro już mówimy o animacji, to możemy przypomnieć film, który także jest teraz na ekranach i stanowi przykład rozwoju tej dziedziny - "Shreka". Jedna i druga pozycja zawdzięcza to, co jest w niej najbardziej oglądalnego, komputerowi, który potrafi pokazać absolutnie wszystko, co da się wymyślić.
TR: W "Shreku" wykreowane elektronicznie postacie są tak doskonałe, że robią wrażenie, jakby odwzorowywały grę prawdziwych aktorów. Film podobno zrealizowano w ten sposób, że aktorzy grali, a animatorzy, patrząc na nich, tworzyli obrazy. Byłaby to sytuacja przeciwna do tej w "Ewolucji", gdzie mamy żywych ludzi zachowujących się jak bohaterowie kreskówki.
ZK: Słyszałem, że wkrótce technika komputerowa będzie mogła kreować w całości postaci żywych, nie istniejących aktorów. Robert De Niro, Marlena Dietrich, Greta Garbo nie będą więc już potrzebni...
TR: Zaraz, zaraz. Na razie jeszcze są potrzebni, choćby po to, żeby użyczyć głosu animowanym postaciom. Jest to, jak się okazuje, trudniejsze do wykreowania niż obraz. Najlepsze filmy animowane korzystają z głosów wybitnych aktorów, co zresztą potem stanowi prawdziwe wyzwanie dla dubbingu. Na szczęście polscy twórcy udźwiękawiający filmy (nie mylić z lektorami uprawiającymi irytującą i spłaszczającą wszystko "szeptankę"), stają na wysokości zadania. Mogliśmy się o tym przekonać, choćby podziwiając w "Shreku" kreację Jerzego Stuhra, dorównującego Eddy’emu Murphy’emu.
ZK: Poruszył pan sprawę, o której rzadko się pisze. Przyjęło się mówić (nawet zawodowi krytycy to robią!): "komputer stworzył", "komputer dał nam nowe widowisko" itd. Ale żeby komputer mógł je dać, potrzebne są całe ekipy artystów. Shrek, bohater filmu - sugestywny, ujmujący i taki, że człowiek płacze ze śmiechu - to ogr, rodzaj złośliwego potwora, postać, którą najpierw musiał narysować grafik. Za wszystkimi cudami sajensfikszonów, wspaniałymi animacjami, jakoby komputerowymi fantasmagoriami, stoją całe tabuny szalenie zdolnych grafików, malarzy, rysowników, o których nie wiemy. Zwykle globalnie mówimy o nich: "komputer wykonał"...
TR: Tak więc nie komputer, lecz ludzie.
ZK: O to chodzi. Żeby ten potworny, przytłaczający całą ludzkość glut w filmie "Ewolucja" mógł powstać, musiał go narysować grafik z wyobraźnią. Dziś, gdy się mówi o awangardzie plastycznej, myśli się zwykle o dziwactwach, które wymyślają ci robiący wystawy w rodzaju "papier przygnieciony głazem" czy coś takiego. Tymczasem artyści, którzy być może w XVII wieku byliby wielkimi specjalistami od pejzaży, martwych natur czy scen mitologicznych, dziś pracują anonimowo dla techniki komputerowej. Zaczyna się wytwarzać coś takiego jak w średniowieczu, kiedy budowano wspaniałe katedry. Patrzymy na nie olśnieni, a przecież nie wiemy, jak się nazywali ci, którzy je zaprojektowali, wykonali rzeźby, zestawili witraże. Niekiedy niektórzy ci artyści dochodzą do pewnej sławy, na przykład szwajcarski grafik Giger, który zrobił scenografię do filmu "Obcy - ósmy pasażer Nostromo". Była to przedziwna wizja statku kosmicznego, narysowana z taką ekspresją, że stanowiła przedłużenie koszmaru dręczącego bohaterów. To już nie było tło filmu SF, to była część duszy bohaterów pokazana plastycznie.
TR: Twierdzi pan, panie Zygmuncie, że wybitni plastycy mają dziś szansę stać się w filmie gwiazdami na równi z aktorami? A może nawet zająć ich miejsca?
ZK: Przecież ich sztuka stanęła nagle w pierwszym rzędzie twórczości filmowej. Film animowany przez całe lata traktowany był jako margines dla dzieci, rzecz poboczna, nie zaliczana do historii sztuki filmowej. Tymczasem w przyszłym roku po raz pierwszy ma być wręczany Oscar w tej kategorii, traktowanej na równi z innymi.
TR: Animacja stała się więc pełnoprawnym językiem filmu.
ZK: Jest to szok w historii kina. Przeszedł jednak o wiele dyskretniej, niż na to zasługuje, a jest przecież nie mniej ważny niż wprowadzenie dźwięku do filmu.
Zygmunt Kałużyński: Dla mnie to jest kolejny przejaw przemiany, jaka następuje w tej chwili w kinie. Science fiction jest gatunkiem, który znalazł się w niejakim impasie, bo podróże międzyplanetarne okazują się coraz bardziej monotonne: udajemy się na coraz dalsze galaktyki, a na filmie ciągle oglądamy takie same pejzaże: trochę kanion Kolorado, trochę pustynia w czerwonym, sztucznym oświetleniu. Zaczynamy się już nudzić. Autorzy SF szukają więc nowych tonacji. "Ewolucja" jest próbą połączenia typowego chwytu SF - zagrażającego ludzkości najazdu z kosmosu - z farsą, żartem, komedią, parodią.
TR: Takie mieszanie gatunków dotychczas zdarzało się przede wszystkim w filmach animowanych. Czyżby teraz zabieg ten przeniesiono z animacji do filmu aktorskiego?
ZK: Oczywiście, że tak! Czy to film animowany, czy produkcja SF, czy jakakolwiek inna wizja fantastyczna, jakich teraz pełno w kinie, wszystko robi się nową techniką komputerowo-elektroniczną.
TR: Chce pan przez to powiedzieć, że i "Ewolucja", i animowany "Shrek" należą do tego samego gatunku?
ZK: Wtargnięcie elektroniki zmieniło charakter kina. W "Ewolucji" to, co jest najbardziej pokazowe, zrobiono dzięki technice komputerowej. Scena finałowa wyobraża kolosalny dziw przybyły z kosmosu, zajmujący cały horyzont i sięgający do nieba...
TR: To właściwie taki unoszący się w powietrzu kożuch, którego końca nie widać...
ZK: ... a który armia Stanów Zjednoczonych nadaremnie stara się zniszczyć za pomocą napalmu. Tymczasem ten twór odżywia się ogniem, więc robi się coraz większy. Jest w tym dowcip, który doprowadza do tego, że znika groza.
A przy tym jest to taki spektakl, że szczęka opada. Obraz tego superkosmicznego kożucha został wykonany przez komputery. Skoro już mówimy o animacji, to możemy przypomnieć film, który także jest teraz na ekranach i stanowi przykład rozwoju tej dziedziny - "Shreka". Jedna i druga pozycja zawdzięcza to, co jest w niej najbardziej oglądalnego, komputerowi, który potrafi pokazać absolutnie wszystko, co da się wymyślić.
TR: W "Shreku" wykreowane elektronicznie postacie są tak doskonałe, że robią wrażenie, jakby odwzorowywały grę prawdziwych aktorów. Film podobno zrealizowano w ten sposób, że aktorzy grali, a animatorzy, patrząc na nich, tworzyli obrazy. Byłaby to sytuacja przeciwna do tej w "Ewolucji", gdzie mamy żywych ludzi zachowujących się jak bohaterowie kreskówki.
ZK: Słyszałem, że wkrótce technika komputerowa będzie mogła kreować w całości postaci żywych, nie istniejących aktorów. Robert De Niro, Marlena Dietrich, Greta Garbo nie będą więc już potrzebni...
TR: Zaraz, zaraz. Na razie jeszcze są potrzebni, choćby po to, żeby użyczyć głosu animowanym postaciom. Jest to, jak się okazuje, trudniejsze do wykreowania niż obraz. Najlepsze filmy animowane korzystają z głosów wybitnych aktorów, co zresztą potem stanowi prawdziwe wyzwanie dla dubbingu. Na szczęście polscy twórcy udźwiękawiający filmy (nie mylić z lektorami uprawiającymi irytującą i spłaszczającą wszystko "szeptankę"), stają na wysokości zadania. Mogliśmy się o tym przekonać, choćby podziwiając w "Shreku" kreację Jerzego Stuhra, dorównującego Eddy’emu Murphy’emu.
ZK: Poruszył pan sprawę, o której rzadko się pisze. Przyjęło się mówić (nawet zawodowi krytycy to robią!): "komputer stworzył", "komputer dał nam nowe widowisko" itd. Ale żeby komputer mógł je dać, potrzebne są całe ekipy artystów. Shrek, bohater filmu - sugestywny, ujmujący i taki, że człowiek płacze ze śmiechu - to ogr, rodzaj złośliwego potwora, postać, którą najpierw musiał narysować grafik. Za wszystkimi cudami sajensfikszonów, wspaniałymi animacjami, jakoby komputerowymi fantasmagoriami, stoją całe tabuny szalenie zdolnych grafików, malarzy, rysowników, o których nie wiemy. Zwykle globalnie mówimy o nich: "komputer wykonał"...
TR: Tak więc nie komputer, lecz ludzie.
ZK: O to chodzi. Żeby ten potworny, przytłaczający całą ludzkość glut w filmie "Ewolucja" mógł powstać, musiał go narysować grafik z wyobraźnią. Dziś, gdy się mówi o awangardzie plastycznej, myśli się zwykle o dziwactwach, które wymyślają ci robiący wystawy w rodzaju "papier przygnieciony głazem" czy coś takiego. Tymczasem artyści, którzy być może w XVII wieku byliby wielkimi specjalistami od pejzaży, martwych natur czy scen mitologicznych, dziś pracują anonimowo dla techniki komputerowej. Zaczyna się wytwarzać coś takiego jak w średniowieczu, kiedy budowano wspaniałe katedry. Patrzymy na nie olśnieni, a przecież nie wiemy, jak się nazywali ci, którzy je zaprojektowali, wykonali rzeźby, zestawili witraże. Niekiedy niektórzy ci artyści dochodzą do pewnej sławy, na przykład szwajcarski grafik Giger, który zrobił scenografię do filmu "Obcy - ósmy pasażer Nostromo". Była to przedziwna wizja statku kosmicznego, narysowana z taką ekspresją, że stanowiła przedłużenie koszmaru dręczącego bohaterów. To już nie było tło filmu SF, to była część duszy bohaterów pokazana plastycznie.
TR: Twierdzi pan, panie Zygmuncie, że wybitni plastycy mają dziś szansę stać się w filmie gwiazdami na równi z aktorami? A może nawet zająć ich miejsca?
ZK: Przecież ich sztuka stanęła nagle w pierwszym rzędzie twórczości filmowej. Film animowany przez całe lata traktowany był jako margines dla dzieci, rzecz poboczna, nie zaliczana do historii sztuki filmowej. Tymczasem w przyszłym roku po raz pierwszy ma być wręczany Oscar w tej kategorii, traktowanej na równi z innymi.
TR: Animacja stała się więc pełnoprawnym językiem filmu.
ZK: Jest to szok w historii kina. Przeszedł jednak o wiele dyskretniej, niż na to zasługuje, a jest przecież nie mniej ważny niż wprowadzenie dźwięku do filmu.
Więcej możesz przeczytać w 33/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.